Jak co dzień mój czerwony budzik obudził mnie punkt szósta. Przez na wpół rozsunięte żorżetowe zasłony nieśmiało wkradały się promyki wczesnowiosennego słońca. Z pokoju nieopodal dobiegała melodia mazurka opus ósme Chopina. Przeciągnąłem się jak kocur, mając nawet nieprzepartą ochotę miauknąć z cicha. Mimochodem spojrzałem na dzisiejszą ”Gazetę Wyborczą”. Rzadkie włosy zjeżyły mi się na głowie. Wczorajszego popołudnia jakiś Ślązak kupił od skorumpowanego jeleniogórzanina skradzionego w Monachium mercedesa polskiego wicekonsula.
Podobno na Żuławach Wiślanych dostrzeżono Marsjanina. W Kieleckiem za to nie było kosmitów, lecz na Łysej Górze odbył się sabat czarownic, a w hotelu „Świętokrzyski” z wojewodą kieleckim prowadził konsultacje na temat hinduizmu eks gubernator Alaski. „Czyżbym uległ halucynacji?” – pomyślałem rozkojarzony i arcypoważnie zastanowiłem się, czyby nie ubezpieczyć w ZUS-sie swego nadwątlonego mózgu, gdy ujrzałem w wiszącym na mahoniowym haczyku kalendarzu datę. Jakżeż mogłem zapomnieć o prima aprilis?! Nie chcąc przedłużać zmitrężonego czasu, w oka mgnieniu umyłem się i zacząłem przyrządzać śniadanie.
Fatum chyba ciążyło nade mną, gdyż na przekór mamrotanym przeze mnie abrakadabrom jajka ugotowały się na półmiękko, a żółty ser mimo horrendalnej ceny był ohydnie suchy i nieświeży. W nie najlepszym humorze chaotycznie wrzuciłem do plecaka zeszyty, wciągnąłem chabrowy półgolf i przygładziłem rozczochraną czuprynę. Byłem gotów.
- Cześć, mała! – czule pożegnałem mizdrzącą się przed lustrem swą ponad piętnastoletnią siostrę i nie szybko, ale wprost błyskawicznie ewakuowałem się, nie dosłyszawszy jej riposty. Na przystanku obok rachitycznej czeremchy wsiadłem do biało-niebieskiej „dwudziestki siódemki”. Jadąc wlokącym się żółwim tempem autobusem, marzyłem o hecach, jakie urządzimy na lekcjach. Dzisiaj przecież można pohasać. Biegłem chyżo, bo według mojego zegarka już byłem spóźniony pond piętnaście minut. Przed gmachem szkoły było przerażająco pusto.
Na frontowych drzwiach wisiało wypisane wielgachnymi kulfonami obwieszczenie: „Pierwszy kwietnia – zajęcia odwołane są z powodu odszczurzania! Uprasza się o nie wchodzenie do budynku!”. Z nie najmądrzejszą miną tępo gapiłem się na te bohomazy. Czyżby żart?! Szarpnąłem mocno drzwi – były zamknięte. Obszedłem naokoło kubaturę budynku szkoły. Zaglądając do okien klas szukałem wzrokiem żywej duszy. Nie było nikogo. Postanowiłem wrócić do domu. W końcu nieczęsto się zdarza żeby trzy dni w tygodniu były wolne. Wracałem na piechotę, bo po ósmej na ulicach są ogromne korki i powrót do domu zająłby mi o jedną trzecią więcej cennego czasu.
Nie chciałem do tego dopuścić. Pół godziny później wchodząc do mieszkania prawie umarłem na zawał serca, albowiem przestraszyłem się nie na żarty... Nie spodziewałem się nikogo w domu. Gdy tylko przekroczyłem próg drzwi z szafy obok wyskoczył goryl o purpurowo – niebieskiej sierści. Krzyknąłem tak głośno, że się przewróciłem. Harmider spowodował, że z sypialni wyszli rodzice.
– Prima Aprilis! – rzekła poważnie moja siostra zdejmując przerażającą małpią maskę. Leżąc, na niebiesko-żółtym, nie pierwszej już młodości dywanie w przedpokoju, nie wiedziałem, co się dzieje. Dlaczego moja siostra nie jest w szkole a rodzice wyglądają jakby dopiero, co się obudzili? Czy nie powinni być już w pracy? Przecież dochodzi dziewiąta. Mama i tata, przecierając zaspane oczy patrzyli na mnie ze zdziwioną miną. - Co to za hałasy o bladym świcie? – ziewnął rozczochrany tata.
Natychmiast zrozumiałem! Żart mojej siostry był ściśle złożony i mistrzowsko zaplanowany. Pojąłem, że przestawiła wskazówki wszystkich zegarów w domu do tyłu i przykleiła obwieszczenie na drzwiach mojej szkoły. Wymagało to z jej strony wielkiego poświęcenia. – Dobrze kombinujesz braciszku. Lepiej się spiesz. Masz jeszcze trzydzieści pięć minut do pierwszego dzwonka – zaszydziła ze mnie.