W gruncie rzeczy moglibyście państwo machnąć ręką na tę książeczkę. Ledwo 112 stron, duży druk, żeby się wydawało więcej, w środku miszmasz. Kilka niewielkich opowiadań z różnych lat, kawałek powieści ledwo zaczętej, bo pisanie przerwała śmierć autora. Żadna z tego całość. W "dziełach zebranych" taki tom zajmowałby przedostatnie miejsce, tuż przed wywiadami z pisarzem albo okazjonalnymi wypowiedziami na przypadkowe tematy. Po cóż więc zawracać sobie nim głowę? Z prostego powodu: bywa bowiem tak, że szczątki i odpadki, okruchy i przyczynki pewnych twórców mają ciężar gatunkowy znacznie większy niż opasłe i reprezentatywne dzieła wytworzone przez autorów tylko uchodzących za pisarzy. Andrzej Bobkowski zaś był z urodzenia najprawdziwszym pisarzem. To znaczy takim, w którego genach zaprogramowane było pisarstwo jako czynność niezbędna do prawidłowego funkcjonowania całego organizmu. Kiedy oddychamy, podnosimy rękę albo przełykamy kęs bułki, nikt nie zadaje nam pytań, czy robimy to słusznie, czy niesłusznie, mądrze czy głupio, kłamiemy czy jesteśmy prawdziwi. I bywają tacy pisarze – należy do nich właśnie Bobkowski – którym formułowanie zdań czy myśli przychodzi tak naturalnie jak oddychanie bądź przełykanie. Po prostu w żadnym momencie nie fałszują.
Od lat różni wydawcy pracowicie zbierają pozostałe po Bobkowskim porozpraszane pisma, kleją z nich książki. Teksty z obecnego zbiorku bywały okazjonalnie drukowane w powojennej prasie emigracyjnej. Są to przeważnie lekko malowane obrazki z życia Polaków rzuconych na obczyznę, głównie do Francji, przez zawieruchę wojenną. Nic z nich specjalnego nie wynika, ot, skorupki dawno zapomnianych losów odkopane przez poszukiwaczy literackich skarbów. Ale nie lekceważcie nawet takich skorupek. Kto za 50 lat będzie pamiętał o znakomitej większości rzekomo wybitnych dziś pisarzy? A o skorupkach Bobkowskiego się pamięta.
Tadeusz Nyczek/ Przekrój
Andrzej Bobkowski, "Zmierzch", Biblioteka "Więzi", Warszawa 2007, s. 112, 22 zł