4.
Nagle się odwróciłam, i właśnie to mogło mnie uratować. Tuż za mną stał nieogolony mężczyzna w czarnej czapce. Moje oczy były na wysokości jego klatki piersiowej.
A jednak odwróciłam się za późno. Zobaczyłam pięść, która nieubłaganie zbliżała się do mojej twarzy.
Poczułam ból tak silny, że nawet się nie bałam, kiedy czyjeś ręce obłapiły mnie i wrzuciły na tylne siedzenie mojego samochodu.
Próbowałam się czegoś chwycić, ale mocne kopniaki wbiły mnie w podłogę między siedzeniami. W ciągu sekundy, jakby patrząc na siebie z zewnątrz, zdążyłam się zdziwić, że się tam zmieściłam.
Chwilę wcześniej stałam na bezpiecznym chodniku, a teraz samochód pędził, ja leżałam pod czyimiś nogami i właśnie zrozumiałam, dlaczego jest ciemno: coś zasłaniało mi oczy.
Poruszyłam się, żeby zrzucić to z głowy, ale od razu dostałam kopniaka. Nie poczułam bólu — albo ze strachu, albo dlatego, że kopniak nie był zbyt silny.
Rozmawiali w obcym języku. Nie rozumiałam ani słowa.
Głowa bolała mnie tak, jakby ktoś wetknął w nią ostry widelec i nawijał na niego moje zwoje mózgowe, jak spaghetti.
Nagle zdałam sobie sprawę, że płaczę. Gwałtownie i rzęsiście. Ale bezgłośnie.
— Gdzie dowód rejestracyjny i ubezpieczenie? — usłyszałam głos z silnym akcentem. Dostałam czymś w głowę, chyba moją torebką.
— Głośniej, suko!
Posłusznie powtórzyłam:
— W schowku.
Starałam się, żeby to, co mówię, brzmiało przymilnie. Chciałam odpowiadać na pytania, mówić cokolwiek, byle tylko ich uspokoić. I wzbudzić litość.
Poczułam na sobie czyjeś twarde ręce... w moich kieszeniach... na piersiach...
— Masz pieniądze? — ryknął ten sam głos.
Nie, nie będę skomleć. I tak się nade mną nie ulitują.
— Pewnie, że mam. Kto ich nie ma? Zmrużyłam oczy ze strachu. Wyprężyłam szyję w oczekiwaniu na cios.
Zaczęli przeklinać. Po rosyjsku. Bardzo wulgarnie.
— A to suka...
"Ukradli mojego mercedesa. Zabrali dokumenty. Zabiją mnie".
— Dawaj pieniądze. Gdzie są?
Przygotowałam się na ból. Wszystkie moje mięśnie napięły się i zastygły. Odpowiedziałam z całą uprzejmością, na jaką mogłam się zdobyć:
— Oddajcie mi dokumenty, to porozmawiamy.
Uznałam, że jeśli dokumenty będę miała przy sobie, to mnie nie zabiją. Jakoś nie przyszło mi do głowy, że mogą je zabrać, jak już będzie po wszystkim.
Nie uderzyli mnie.
— Słuchajcie — mówiłam elokwentnie, jakbym nadal siedziała na szezlongu na werandzie mojej daczy — jak chcecie, to wypiszę wam upoważnienie na samochód i jedźcie sobie na zdrowie...
Urwałam w pół słowa. Co za idiotka ze mnie! Jeśli podyktują mi swoje dane do upoważnienia, to już po mnie.
— Albo sami sobie wypiszcie...
Rozmawiali teraz mieszaniną rosyjskiego i ormiańskiego. Albo tadżyckiego. A może czeczeńskiego. Jeden z nich bez przerwy wrzeszczał.
Miałam wrażenie, że cali się trzęsą, tak samo jak ja. "Są naćpani — pomyślałam z przerażeniem — pewnie na herze".
— Panowie, porozmawiajmy normalnie. Jak człowiek z człowiekiem. W torebce mam to, co już znaleźliście w kieszeni — koks. Chcecie?
No tak. Nie ma to jak normalnie sobie porozmawiać, kiedy jest się wciśniętym między siedzenia, a usta wycierają dywanik samochodowy.
Nogi na mnie poruszyły się obiecująco, głosy się ożywiły.
O naszej sytuacji w tamtej chwili ktoś mógłby powiedzieć: "Napięcie opadło i pojawiła się między nimi nić porozumienia".
— Szszsz, wyjebać, szsz, suka...
"Nie zabiją mnie — pomyślałam — jak mi oczy zasłonili, to nie zabiją".
— Słuchajcie, opowiem wam kawał. O drugiej w nocy facet przeszukuje szafki w kuchni, wchodzi zaspana żona: "Stara, gdzie jest ta wódka, co tu była schowana?"
-"Przecież na pogrzebie ojca ją wychlałeś"
— "Tak mi się coś zdawało, że dawno tatusia nie widziałem".
Ten, co siedział z przodu, roześmiał się.
Znowu zaczęli rozmawiać. Chyba się kłócili. Ozdabiając zdania rosyjskim bluzgiem.
W jakim kierunku jedziemy? Od jak dawna?
Kciukiem ściągnęłam sobie ze średniego palca pierścionek. Nic szczególnego, ale jednak z brylantami. Wyciągnęłam rękę do góry, na wyczucie.
— Macie pierścionek. Dużo za niego weźmiecie. Z brylantami. Od męża dostałam.
— Kim jest twój mąż?
Myśli przemykały mi przez głowę jak film oglądany na przyspieszonych obrotach: "Dyplomatą? Amerykaninem? Deputowanym? Oligarchą?"...
— Oddajcie mi dokumenty — wyjęczałam.
"...Milicjantem? Prokuratorem? Artystą?".
Co mam powiedzieć? Nie mogę ich wystraszyć. Ani za bardzo uspokoić.
— To może opowiem wam jeszcze jeden kawał, a wy mi za to oddacie dowód rejestracyjny, co?
— Dobra.
Dostałam lekkiego kopniaka w brzuch.
— Przychodzi baba do lekarza: "Panie doktorze, wszystko mnie denerwuje". Lekarz pyta: "Co na przykład?", a baba na to: "Nie wkurwiaj mnie, głąbie!".
Zgodnie zarechotali. Poczułam się jak aktorka nagrodzona owacjami po pierwszym występie. Ten, który siedział z przodu, przestał się wydzierać. Minęło już tyle czasu, że pewnie zdążyliśmy wyjechać z miasta.
— To twój adres? Masz dzieci? Co mnie podkusiło, żeby wziąć ze sobą dowód osobisty? Znowu rozbolała mnie głowa. — Tam jestem zameldowana. Ale mieszkam za miastem. Na Rublowce, pewnie słyszeliście? To wiecie, że na Rublowkę się ot tak nie wjedzie. Wszędzie kamery i ochrona. Lepiej się tam nie pchajcie. W Moskwie też jest pełno mercedesów.
Chciałam jeszcze powiedzieć: "Proszę was, wypuście mnie". Tak bardzo chciałam to powiedzieć! Jeszcze bardziej, niż wyznać miłość Sierioży Chramcowowi, kiedy miałam piętnaście lat.
Ustalali coś między sobą. Myślałam w napięciu: "To dla mnie dobrze czy nie?". Samochód rzadziej się teraz zatrzymywał. Widocznie skrzyżowań ze światłami było coraz mniej.
— Boże, pomóż mi... — zaczęłam mamrotać, bezładnie dobierając słowa. Mówiłam cicho, ale tak, żeby mogli uchwycić istotę rzeczy — Panie, ulituj się nad nami grzesznymi, wspomóż nas...
Znowu dostałam kopniaka.
— Co tam gadasz?
— Miłosierny Boże, twoja łaska... — w tym duchu zapamiętale pomrukiwałam przez kilka minut. Jakbym śpiewała bez melodii.
Kilka rąk naraz szarpnęło mnie ku górze. Zapiszczałam ze strachu. Zapomniałam o wszystkich swoich podstępach. Mój pisk przeszedł w krzyk. To nie ja krzyczałam, tylko moje usta. Same. Moja głowa. Ciało. Serce. Ręce. Wszystko skończone. Krzyczałam tak rozpaczliwie jak dziecko, które się rodzi. I nie rozumie, dlaczego krzyczy. Ale krzyczeć musi.
Uderzyłam głową w drzwi. Przed oczami miałam kręcące się koło samochodu. Moje ciało poturlało się po asfalcie. Poruszyłam ręką. Na niebie zbierały się chmury. Żyłam. Wyrzucili mnie z samochodu.
Oksana Robski, "Szczęście nadejdzie jutro", z języka rosyjskiego przełożyła: Katarzyna Maria Janowska, premiera: 5 lipca 2007, Wydawnictwo Literackie.