Sekretne życie wyrazów

Sekretne życie wyrazów
Kiedy powstały używane dziś przez nas słowa? Czy zawsze znaczyły to samo? Jak się zmieniały?
/ 29.05.2012 10:40
Sekretne życie wyrazów

Iloma słowami posługuje się przeciętny polski inteligent? Naukowcy twierdzą, że ośmioma tysiącami. Jedna czwarta z nich to zabytki starsze od krzyżackich zamków. Rodowód niektórych można wyprowadzić jeszcze z czasów rzymskiego Koloseum. Są też takie, których początki giną w czasach, gdy ludzie mieli budować wieżę Babel.
Niektóre przetrwały w niemal niezmienionej postaci. Inne przebudowywano, modernizowano, ulepszano, aż ich dawna uroda znikła pod tynkiem współczesności. Odłupmy go trochę.

U jątrwi na imieninach
W XI wieku polski słownik zawierał około dwóch tysięcy słów. W wieku XV w różnych zabytkach piśmienniczych odnajdujemy ich już 15 tysięcy. Dwa stulecia później zasób słów wzrasta do 40 tysięcy, pod koniec XVIII wieku – do 60 tysięcy, a całkiem współczesny słownik języka polskiego odnotowuje ich 125 tysięcy. Choć wyrazów przybywało, od pokoleń mówimy wciąż tym samym językiem. Czy zatem moglibyśmy się dogadać z jakimś naszym przodkiem spod Grunwaldu? Spróbujmy.

Najbardziej rozwinięte w staropolszczyźnie było słownictwo związane z dziedzinami życia, które najżywotniej zajmowały ówczesnych ludzi. O czym rozmawiano? O Bogu, szlachcie, urzędach, płaceniu podatków, interesach i rodzinie.
Jak więc zacząć rozmowę z dawno niewidzianym krewnym? Rzecz banalnie prosta. "Jak zdrowie cioteczki? Co u wuja?". Zły wybór! Nasz przodek ma głupią minę. O jakiego wuja chodzi? Ze strony matki czy ze strony ojca? A ciotka która? Zełwa, świostka? Jak to wszystko jedno? Trzeba wiedzieć, kto jest kim w rodzinie. Co to za czasy, że się nieciów nie odróżnia!
Słownictwo staropolskie bardzo dokładnie odzwierciedlało wszystkie stopnie pokrewieństwa i powinowactwa rodzinnego. Pokrewieństwo było dwojakie – po mieczu, czyli przez ojca, i po kądzieli, czyli przez matkę (zwaną niegdyś maciorą czy macierzą; matka było zdrobnieniem jak dzisiejsza mama).
Gdyby chcieć zrekonstruować staropolską rodzinę, w wielkim skrócie wyglądałoby to tak – cofnijmy się do dziada i baby (dziadka i babci). Gdy mieli oni czędo (dziecko) płci męskiej, to po jego ożenku w rodzinie pojawiała się snecha (zwana też sneszką), czyli synowa. Dla niej bracia męża – o ile ten takich miał – byli dziewierzami (szwagrami). Szwagierki zaś określała dźwięcznym mianem żełwic (mówiono też zełwy; stąd zresztą pochodzi późniejsze słowo... zołza). Bratowe męża (uff...) to jątrwie, a rodzice męża świekrowie.
Mężowi w rodzinie żony nie było wcale lepiej. Jej rodzice to cieściowie, brat żony – szurza (potem szwagier), a siostra żony znana była jako świeść. Jeszcze gorzej, gdy owo rodzeństwo miało dzieci. Trzeba było pamiętać o wszystkich swych nieciach (bratankach i siostrzeńcach) i nieściorach (bratanicach i siostrzenicach). Ale i one były zobowiązane okazywać szacunek dostojnemu pociotowi (mężowi ciotki).
Pilnowanie tych wszystkich nazw nie było wcale od rzeczy. Przywiązanie do stopni pokrewieństwa narastało w przypadku spadków. Staropolskie prawo spadkowe bardzo dokładnie określało, co się komu od kogo należy. I nie daj Boże pomylić wtedy żełwę ze świostką!
Biorąc pod uwagę to, że dawne rodziny były dość liczne i wielopokoleniowe, nie było łatwo.

Zmierz się z prętem
Nie lepiej też z dzisiejszą polszczyzną wypadlibyśmy w sytuacjach zupełnie powszednich – w sklepie, na targu, na polu. Jak dalibyśmy sobie radę, skoro sprzedawało się tam na łokcie, w korcach, garncach? Kto dziś wie, ile wynosi sążeń?
Nie ma co się jednak dziwić naszym kłopotom, skoro nawet ówcześni kupcy mieli problemy z jednostkami miar. W XV-wiecznej Polsce nie było bowiem jednolitego wzorca. Co "województwo, co powiat, co miasto – skarżył się dawny poeta – inna waga i łokieć, inszy garniec, korzec. Bezprawie, nierząd wielki, inaczej trudno rzec. Każdy kupiec osobne ma miary, na które sfałszowane sprzedaje towary".


Niby zasada była prosta, wszystkie dawne miary odnosiły się do człowieka. Jednak w praktyce – ilu ludzi, tyle miar. Dawną wiorstę, jednostkę, w której podawano odległości, definiowano jako zasięg donośności głosu ludzkiego. Kupcy tekstylni posługiwali się łokciami – to odległość od końca średniego palca do pachy. Panowie swoje dobra liczyli w morgach. Jedną morgę zaś wyznaczała wielkość powierzchni pola, które od rana do południa był w stanie zasiać lub zaorać jeden człowiek. Owe morgi obrabiali panom chłopi pańszczyźniani, a miarę ich dziennej pracy wyznaczał tak zwany pręt. Równy był on 15 stopom (stopa zaś, dla ułatwienia, to szerokość skiby ziemi lub odległość między rzędami kartofli). Jeden chłop miał w ciągu dnia wykonać pracę na 200–300 prętach kwadratowych ziemi. A wszystko pozostawało mocno względne.

Kilka razy w historii Polski próbowano jakoś zaradzić temu bałaganowi, ujednolicając system miar. Kres temu zamętowi usiłował położyć król Stanisław August. W Królestwie Polskim porządek chciał zaprowadzić Stanisław Staszic. Swoje miary wprowadzali zaborcy. Skutek? Totalne pomieszanie: sążnie, pudy, łuty, funty, włóki, kwarty i cetnary – każdy mierzył, jak mu było wygodnie. Raz na zawsze obowiązujący w Polsce system metryczny zatwierdził w roku 1919 dekret Józefa Piłsudskiego.

W rodzinie się gubimy, o interesach lepiej nie myśleć. Trudno znaleźć wspólny temat. Może uda się pogawędzić chociaż o kobietach. Na tym znają się wszyscy, niezależnie od epoki. Wpadka! Duże szczęście, jeśli żaden obrońca czci niewieściej nie wyzwał nas na pojedynek. Aż do XVIII wieku za słowo "kobieta" wypowiedziane w obecności białogłowy można było zarobić w pysk, bowiem znaczyło ono tyle co "ladacznica" i było wyrazem wielce obraźliwym. Takie znaczenie zanikło, dopiero gdy zapomniano o słowie "kob", od którego owa "kobieta" się wzięła. A "kob" było po prostu określeniem... chlewu.
Chyba nie dalibyśmy sobie rady w konwersacji z naszym XV-wiecznym praszczurem.

Dup w drzewie
Dlaczego słowa zmieniają znaczenie? Dlaczego niektóre znikają?
Często dlatego, że w ludzkiej świadomości z czasem zacierał się związek wyrazu z tym, co on pierwotnie oznaczał. Kto dziś wie, że "świecki" pochodzi od słowa "świat" i znaczył kiedyś tyle, co "światowy"? "Drób" natomiast wywodzi się w prostej linii od przymiotnika "drobny" i stosowany był niegdyś jako określenie wszystkich drobnych stworzeń: kotków, rybek, piesków, kurczaków, później dopiero "wyspecjalizował się" w nazywaniu ptactwa domowego.
Wiele słów zmieniało swoje znaczenie, jeżeli służyły do nazywania czegoś wstydliwego lub obscenicznego. Zamiast nich stosowano eufemizmy. A wiadomo, że im rzadziej się czegoś używa, tym szybciej to niknie. Zapominano więc o pierwotnych słowach, a ich znaczenie przejmowały te używane w zastępstwie.
Tak swoje znaczenie przyjęło współczesne słowo określające tylną część ciała. "Dupa" to niegdysiejszy eufemizm. W staropolszczyźnie tym słowem nikt by się nie zgorszył. Było to neutralne określenie jamy, nory lub dziupli. W XVI wieku mówiono o "jamach w ziemi albo dupach w drzewie", chowano coś w "dupiu skalnym". Wyraz ten uległ degradacji, gdy zaczęto go używać jako elegantszego określenia wiadomej części ciała. Z czasem zapomniano o jego pierwotnym znaczeniu i przejęto to drugie, znacznie mniej salonowe. Eufemizmem był też kiedyś wyraz "pośladek" oznaczający pierwotnie "tył".
Podobną historię ma słowo, przy którym – napotykając je jeszcze w "Panu Tadeuszu" w pierwotnym znaczeniu – uczniowie gimnazjum chichoczą wymownie. Chodzi o kutasiki, którymi obszywane były zasłony w soplicowskim dworze. Cóż... słowo "kutas" to dla Mickiewicza po prostu frędzel czy ozdobny wisior z nici.
Jak więc widać, słowa, którymi dziś się posługujemy, mają nieraz za sobą długą i zawiłą historię. Nikt z nas nie wie jednak, co jeszcze je czeka. Czy za 300–400 lat nasi praprawnukowie zrozumieją opowieść o pierwszym komputerze czy pierwszym locie w kosmos, jeśli opowiemy im o tym, używając XX-wiecznych wyrazów? I czy wtedy będzie jeszcze w ogóle istniała polszczyzna?

Olga Woźniak/ Przekrój Nauki

Redakcja poleca

REKLAMA