Osiem kobiet na szosie

Osiem kobiet na szosie
"Death Proof" to kapitalna zabawa kliszami filmów klasy B. Ale Tarantino przypomina nam również, jak bardzo lubimy być w kinie dręczeni.
/ 03.08.2007 11:05
Osiem kobiet na szosie

Quentin Tarantino jest mistrzem dialogów, co ostatecznie potwierdza jego najnowszy film, w którym poza gadaniem mamy zaledwie dwie lub trzy naprawdę mocne sceny. Zresztą po tarantinowsku bezbłędnie wyreżyserowane i poprowadzone tak, że ciary przechodzą. Wprawdzie reżyser przekonuje w rozmowie dla "Przekroju", że celem długich rozmów było uśpienie czujności widzów, ale zapewniam, że nie sposób zasnąć, słuchając tych dowcipnych, błyskotliwych i jednocześnie bezpretensjonalnych dialogów, jakimi przerzucają się bohaterki filmu – osiem dziewczyn, które pechowo napotykają na swojej drodze niejakiego Kaskadera Mike’a (świetny, demoniczny i groteskowy zarazem Kurt Russell). Ten specjalizuje się bowiem w pojedynkach na szosie z młodymi kobietami. Pojedynkach, z których naprawdę trudno wyjść cało.

"Grindhouse vol. 1. Death Proof" to intrygująca zabawa kliszami kina klasy B, w latach 70. pokazywanego w tytułowych grindhouse’ach, czyli marnych kinach na przedmieściach grających non stop marny repertuar. I to nakręcona tak, byśmy mieli wrażenie, że obcujemy z wyblakłą, porysowaną i poklejoną kopią.
Tarantino nawiązuje do krwawych slasher movies, do filmów samochodowych i kina drogi, znajdziemy tu też cytaty – od "Konwoju", przez "Znikający punkt" i "Pojedynek na szosie", po "Bullitta" (a nawet "Kill Billa"). Tarantino rewelacyjnie odtwarza ich klimat. Ale to nie tylko wyraz nostalgii za wymarłymi gatunkami, bo Tarantino, używając kina, pokazuje, jak zmienia się rzeczywistość. Typ twardziela lansowany przez wspomniane filmy ostatecznie się skompromitował. Kaskader Mike to karykatura bohaterów granych przez Krisa Kristoffersona, Steve’a McQueena czy samego Russella. W świecie pełnym niezależnych, pewnych siebie kobiet niegdysiejszy heros może sprawować nad nimi kontrolę, stosując wyłącznie skrajne metody – przemoc. Ale i to nie jest pewny sposób, bo dziewczyny też wyciągnęły ciekawe wnioski z filmów kung-fu.

Ta czujna obserwacja nie oznacza oczywiście, że Tarantino będzie teraz wygłaszał referaty na seminariach profesor Marii Janion. Nie interesuje go feminizm, interesuje go to, jak zmieniają się kino i oczekiwania widowni. I czy w ogóle się zmieniają. Ryczymy z radości, widząc, jak – wbrew konwencji – kobiety spuszczają psychopacie zasłużony łomot, ale przecież okrucieństwo pozostaje okrucieństwem. Skąd więc ta radość? No właśnie, "Death Proof" sugeruje, że niezależnie od wszelkich zmian gatunków, ról i konwencji tak naprawdę wciąż szukamy w kinie zaspokojenia najprostszych potrzeb, wciąż chodzi nam o ten sam dreszczyk, podniecenie i ulgę w finale.

Więc oglądanie filmów jako czyn lubieżny? Czemu nie, skoro sam Tarantino przyznał kiedyś, że relacja między reżyserem a publicznością ma charakter sadomasochistyczny, przy czym masochistami są oczywiście widzowie. Jako osoba spędzająca w mroku kinowych sal długie godziny potwierdzam, że obcowanie z płodami cudzej wyobraźni (lub jej braku) faktycznie często łączy się z bólem – choć Quentin Tarantino jako jeden z nielicznych pozostaje przy okazji niezawodnym dostarczycielem przyjemności. Dlatego wdzięczna za kolejną porcję perwersyjnej rozrywki gotowa jestem śpiewać mu za Kabaretem Starszych Panów: "Męcz mnie!/ Dręcz mnie/Ręcznie!/Smagaj, poniewieraj, steraj, truj!".

Małgorzata Sadowska/ Przekrój

Redakcja poleca

REKLAMA