Nie znamy żadnego szczególnego powodu, dla którego trzydziestoparoletni wówczas niemiecki pisarz Heinrich Böll pojechał na rodzinne wakacje akurat na irlandzką wyspę Achill. Niewielka stukilkudziesięciostronicowa książeczka jest mistrzowskim zapisem uważnej obecności i obserwacji, jest portretem Irlandii w kilkunastu niby-reportażowych odsłonach, jest wyznaniem wdzięczności wobec wyspy, jej mieszkańców, krajobrazów, zapachów. Wyznaniem miłości do południowców północy. Nie ma się co dziwić, że pisarz po tej pierwszej podróży zakupił stary rybacki dom na wyspie i jeździł tam wypoczynek przez całe lata. Książkę ilustrują zrobione współcześnie fotografie Joanny Gromek-Illg, która korzystała z gościny Böllowskiego domku.
Böll z drobiazgowych obserwacji i opowieści zbudował solidną, choć subtelną rzeźbę wyspy, obraz Irlandii lat 50. ubiegłego stulecia. Na fotografiach czas się jakby nawet nie poruszył. Irlandia autora "Utraconej czci Katarzyny Blum" to kraj, który rządzi się innymi prawami. "Kiedy Pan Bóg stworzył czas, stworzył go dosyć dla wszystkich" – powiadają na wyspie. Z takiego dystansu wyrasta owa charakterystyczna dla Irlandczyków mieszanina "namiętności i zobojętnienia, gwałtownego zmęczenia, połączonego z fanatyzmem tumiwisizmu".
Kiedy Böll opisuje podróż statkiem na wyspę, przywołuje podsłuchaną rozmowę młodej niewierzącej Irlandki z księdzem. Nie jest to spowiedź, to pełna bólu skarga na ojczyznę, która eksportuje wymienione jednym tchem: "dzieci i księży, zakonnice i biskwity, whisky i konie, piwo i psy". Ale książka przepełniona jest raczej innymi, ciepłymi, zwariowanymi obrazami codzienności Zielonej Wyspy: wracającego w środku nocy lekarza, który po odebranym porodzie od osamotnionej matki (mąż oczywiście zarabia poza Irlandią) trąbi trzykrotnie, przejeżdżając przez uśpioną wieś, i wtedy wszyscy już wiedzą, że Mary McNamara urodziła kolejnego chłopca. A policjant, zamiast sprawdzać dokumenty kierowcy na bocznej drodze, opowiada o niezwykłym zabójstwie proboszcza, który zginął z rąk starszej pani, bo nie chciał jej udzielić rozgrzeszenia. Nie okazała skruchy: "Przecież wielebny trafił prosto do nieba!?". Potem opowieść o odnalezionym przez zakonnicę martwym Indianinie w pióropuszu i z tomahawkiem. Ponieważ nie udało się wyjaśnić, skąd wziął się Indianin, uznano, że to anioł.
W tych kilkunastu obrazkach irlandzkich bieda, nędza, pijaństwo, ciepło i serdeczność gestów i zachowań przywołane są z niezwykłą czułością. Böll opowiada o Irlandii, jaka go zadziwiła i zachwyciła. Opuszczone wsie, samotni mężczyźni, pełne kościoły i kina, korowody spragnionych w niedzielę guinnessa, którzy jadą do oddalonego o kilka mil pubu, bo tam im piwo, jako przybyszom, podadzą. Klną na rząd i kler, który podtrzymuje absurdalne przepisy. A "w Irlandii (w tamtym czasie) kler ma decydujący głos także przy ustalaniu licencji na szynki, ustalaniu godziny policyjnej i urządzaniu potańcówek". Szynkarze przykręcają śrubokrętami wskazówki zegarów, żeby czas nie wyganiał spragnionych. Zresztą Irlandczycy zwykle nie narzekają. It could be worse (zawsze mogło być gorzej) – mówią. "To był taki fajny chłop" – mówi do odjeżdżającej z wyspy rodziny Böllów taksówkarz. "Kto?" – pytają zaskoczeni. "Dzisiejszy dzień" – pada odpowiedź.
Heinrich Böll miał swoją wizję Irlandczyków: "Jesteście szczęśliwsi, niż wam się wydaje. A gdybyście wiedzieli, jacy szczęśliwi jesteście, znaleźlibyście sobie powód, żeby się czuć nieszczęśliwi. Lubicie poezję nieszczęścia!". Ale ta poezja nieszczęścia nie przebija ze stronic "Dziennika irlandzkiego". To obowiązkowa lektura dla Polaków przebywających na Zielonej Wyspie oraz dla tych z wyspy zwanej Polską.
Magdalena Słoneczna/ Przekrój
Heinrich Böll "Dziennik irlandzki", przeł. Teresa- Jętkiewicz, Znak, Kraków 2007, s. 146, 25 zł