Przynajmniej dopóki nie przekroczyły pewnego poziomu sławy związanego z nagrywaniem, koncertowaniem w Europie i powszechną społeczną akceptacją. Choć i przekroczenie wszystkich granic sławy światowej nie uchroniło Billie Holiday od poniżającej śmierci w szpitalu, gdzie umierającą trzymali pod strażą policyjną, bo popełniła przestępstwo posiadania narkotyków, od których – co powszechnie wiedziano – była uzależniona przez pół życia.
Eleanor, bo tak brzmi prawdziwe imię Billie, wypaliła z pewnością więcej trawki niż Bob Marley, a chłopaków – cytuję – "zmieniała jak majtki". Madonna to przy niej postać ze świętego obrazu, a Doda Elektroda to grzeczna uczennica. Choć tryb życia, który prowadziła w młodości – wówczas zupełnie naturalny, czego dowodzą wypowiadający się w tej książce ludzie – dziś wygląda zatrważająco.
Polscy czytelnicy do biografii Billie Holiday nie mieli dotąd szczęścia, i to już powinno zapewnić książce Julii Blackburn sukces na naszym rynku. Choć nie jest to biografia modelowa. Autorka dostała pudełko taśm z wywiadami, które pisarka Linda Kuehl przeprowadzała w latach 70. z ludźmi pamiętającymi Lady Day. Wtedy książka nie powstała. Blackburn postanowiła złożyć te wypowiedzi w całość bez dodatkowego własnego śledztwa. Nie odpowiada więc jednoznacznie na większość pytań o miłości Billie czy powody jej heroinowego nałogu. Nie próbuje ułożyć z wypowiedzi znajomych artystki jakiegoś własnego ciągu narracji, każde wspomnienie notuje osobno. Nie prowadzi przez życie wokalistki w prosty, chronologiczny sposób. Ba, wtrącenia i dygresje dotyczące innych ikon jazzu – Lestera Younga, Counta Basiego czy Duke’a Ellingtona – nierzadko zamieniają się tu w oddzielne historie. Wszystko tworzy narastający informacyjny chaos. W tym wypadku akurat pasujący do tematu – tak musiało wyglądać życie największej legendy jazzowej wokalistyki.
Bartek Chaciński/ Przekrój