W mijającym tygodniu wicemarszałek sejmu Krzysztof Putra ubolewał nad ewentualną likwidacją abonamentu telewizyjnego przez obecną większość parlamentarną. Dowodził, że telewizja nie będzie mieć szansy spełnienia swojej kulturowej i edukacyjnej misji.
Aby się przekonać, co stracę, gdy przestanę płacić, postanowiłam prześledzić program telewizyjnej Dwójki. Na warsztat wzięłam poniedziałek i czwartek, choć mógłby to być każdy inny dzień, bo oferta jest bardzo podobna. "Statkiem miłości" wpłynęłam w nowy tydzień. Był poniedziałek 5.25. Okropnie mnie męczył w czasie śledzenia niezwykle frapujących losów bohaterów kolega Morfeusz, ale czego się nie robi dla kultury i edukacji.
Kolejne pozycje zajęły: poradniki 25 minut, reportaż interwencyjny jedną godzinę, rozrywka godzinę... kulinaria godzinę, talk-show też godzinę. Większość marnej jakości, no może poza ekspresem reporterów, który od dawna trzyma poziom. Program artystyczny od 1.30 do 2.50, obejrzałam podpierając oczy zapałkami, ale czego się nie robi dla sztuki.
Podobnie wyglądał czwartek. O 0.55 zafundowano telewidzom film polski "Warszawa". Kto wytrwał, ten z pewnością nie żałuje. Ale za to „Barwy szczęścia” na brak reklamy i specjalnej oprawy narzekać nie mogą. Gdy kończy się lista płac pierwszego odcinka, pan zza kadru informuje "właśnie rozpoczęliśmy... odcinek...", tak, aby widz niczego nie przegapił. A wszystko z powodu misji.
W odcinku czwartkowym twórcy również stanęli na wysokości zadania. Był i konflikt pokoleń, i dąsy zakochanych, i rodzicielskie kary. Była także jazda samochodem z Zakrzewia na Zaciszną, a właściwie "Pod sosny". Pannie Julii oraz pani reżyser przypominam uprzejmie, że samochodem jeździmy w zapiętych pasach. To dla bezpieczeństwa i dla udowodnienia, że telewizja spełnia także funkcję edukacyjną. Tak przynajmniej mówił Pan Marszałek.