Amerykanie jak nikt inny potrafią zgrabnie przerabiać bieżące problemy społeczne i polityczne na literaturę. Nic więc dziwnego, że nawet kronikarz amerykańskich przedmieść i klasy średniej John Updike napisał "thrilleropodobną" powieść o muzułmańskim zamachowcu podkładającym bombę w kanale Lincolna łączącym wyspę New Jersey z Nowym Jorkiem (taki plan podobno rzeczywiście miał miejsce).
Ta próba uchwycenia aktualnych amerykańskich bolączek wyszła, trzeba przyznać, dosyć koślawo, bo cóż to za thriller, w którym od początku wszystko wiadomo? Jako regularna powieść "Terrorysta" wypada również bladziutko, zwłaszcza w porównaniu z książkami Philipa Rotha, który stworzył przecież niesłychaną postać terrorystki w "Amerykańskiej sielance". U Rotha postacie i wydarzenia mają wymiar tragiczny, dotykamy fatalizmu losu, tutaj zaś obserwujemy zaledwie poruszające się kukiełki. Kiedy jednak odłożymy na bok wszelkie porównania, znajdziemy u Updike’a sporo przyjemności, na przykład ciekawy portret codziennego życia okolic New Jersey.
Ahmad, przyszły terrorysta, kończy szkołę, ale nie zamierza dalej się uczyć. Będzie kierowcą, tak jak chce imam, który zastępuje mu ojca. Jego matkę, Irlandkę z pochodzenia, która go samotnie wychowywała, cieszy zbliżenie chłopaka do islamu. Podoba jej się, że tak wyraźnie oddziela dobro i zło. Oczywiście czytelnik widzi więcej, choćby to, że chłopak staje się bezwolnym narzędziem i że szykują go na ofiarę. W szkole interesują się nim dwie osoby: ciemnoskóra dziewczyna, która go prowokuje i pociąga, oraz psycholog szkolny, starszawy Żyd, który martwi się o jego przyszłość. To, co najciekawsze w tej książce, to zawikłane relacje między Ahmadem a dziewczyną Joryleen oraz między jego matką a sfrustrowanym psychologiem Levim. Jednak główny zamysł książki – odtworzenie sposobu myślenia terrorysty – nie wypalił.
A to dlatego, że postać Ahmada wydaje się niewiarygodna. Ten wrażliwy (nie znosi cierpienia zwierząt) chłopiec, którego otumaniła ideologia, wydaje się raczej amerykańskim wyobrażeniem islamskiego terrorysty niż realną postacią. Zresztą wszyscy wyznawcy tutaj, owszem, znają się na Koranie, ale odpowiadają schematom: są wśród nich dobrzy muzułmanie, którzy kochają Amerykę, bo tu "wszyscy, chrześcijanie, Żydzi, Arabowie, się dogadują" i są ci, którzy nienawidzą jej zaciekle. Poza tym, co gorsza, cała powieść staje się w pewnym momencie pochwałą amerykańskiego wywiadu, który potrafi każdy zamach planowany gdzieś w warsztatach samochodowych w New Jersey udaremnić. No cóż, Updike kończy tam, gdzie Roth zazwyczaj zaczyna (by przeprowadzić dogłębną destrukcję), czyli od obrazu wspaniałej Ameryki. Z kolei autor typowych thrillerów politycznych, na przykład Tom Clancy, nie wahałby się pewnie rozwalić w drobny mak strategicznego nowojorskiego tunelu i zobaczyć, co by się działo później. Updike woli krzepić. Szkoda.
Justyna Sobolewska/Przekrój
John Updike "Terrorysta", przeł. Jerzy Kozłowski, wyd. Rebis,
Poznań 2007, s. 308, 37 zł