(...)
Mieszkańcy wioski Forbes Abbot już dawno zrezygnowali z prób ustalenia, co tak naprawdę jest między zbzikowaną panną Frayle i powszechnie szanowanym Dennisem Brinkleyem. Nie mogli sobie po prostu wyobrazić, że łączy ich związek o charakterze seksualnym, a z drugiej strony nie rozumieli, co innego mogłoby to być. Zaczęli więc nazywać tę suchą i nudną dwójkę "potencjalną parą" i dali jej spokój. Oboje przyjęli to z pełną godności powściągliwością, nie w pełni nawet świadomi tego, że byli obiektem zainteresowania: Benny, ponieważ nigdy nie przyszło jej do głowy, że jest na tyle interesująca i atrakcyjna, by o niej plotkować; Dennis, ponieważ zakładał, że jego totalny brak zainteresowania życiem sąsiadów jest odwzajemniany.
Mieszkańcy wioski nie zawsze traktowali innych tak dobrze. Mówiąc szczerze, Benny Frayle, jako osoba, która mogłaby w znacznym stopniu współuczestniczyć w życiu wioski, została spisana na straty już na samym początku. Z Dennisem natomiast wiązano spore nadzieje. Szybko odkryto, że jest profesjonalistą, partnerem w odnoszącej sukcesy firmie doradczej, a także właścicielem sporej, choć dziwnie przebudowanej posiadłości w eleganckiej części wioski. Mógł więc zająć ważną pozycję w społeczności lokalnej i zostać jej szanowanym członkiem. Rada parafialna przyjęłaby go z otwartymi ramionami, podobnie jak Klub Winiarzy. Mieszkańcy wioski szybko jednak doszli do wniosku, że pierwsze wrażenie może być bardzo zwodnicze i że nowi przybysze mają w sobie coś więcej, niż daje się zauważyć gołym okiem.
Po pierwsze, choć Brinkley był tak samo atrakcyjny jak każdy inny mężczyzna w średnim wieku, który przesiaduje całymi dniami w biurze i zajmuje się cudzymi pieniędzmi, to jednak nie był żonaty. Nie przyjmował też gości, ani kobiet, ani mężczyzn. Przyniosło mu to opinię samotnika. Jednak największy niepokój wśród mieszkańców wioski budziło jego hobby.
Wszyscy byli zgodni co do tego, że każdy powinien się czymś interesować, by trzymać się z dala od intryg i uciec spod pantofla żony. Jakieś majsterkowanie, ogródek, kręgle albo snooker czy tajemnicze prace w altance były w porządku. Machiny do zabijania to jednak co innego.
I nie chodziło o broń jako taką. W końcu we wsi kilka rodzin posiadało licencje na strzelby, o czym na własnej skórze przekonało się sporo zajęcy i bażantów. Parę osób, które podchodziły do strzelania bardziej sportowo, było członkami Klubu Strzeleckiego w Causton i nikt nie miał im tego za złe. Chłopcy przecież są tylko chłopcami.
Tutaj chodziło jednak o skalę. Jedna osoba, jedna strzelba, jeden cel – żaden zdrowo myślący człowiek nie mógł się temu sprzeciwiać. Ale przechowywać w domu aż tyle broni?! Poza tym nie były to rzeczy, które zwykły przechodzień mógłby rozpoznać na pierwszy rzut oka.
Pamiątki z wojny, niech będzie. Odznaki i medale, książeczki z talonami na żywność, dziwaczny niemiecki hełm, pociski i maski przeciwgazowe – takie sentymentalne pamiątki mogły nasuwać wspaniałe wspomnienia tym, którzy byli w odpowiednim wieku. Ale, jak to określił znawca historii z pubu Horse and Hounds, trzeba by być sześćsetletnią kupką kurzu, żeby mieć wspomnienia związane z potwornościami, które gromadził Brinkley.
Jednym z pierwszych posunięć Dennisa, jeszcze przed przeprowadzką do budynku starej szkoły podstawowej, była jego totalna przeróbka. Należało się tego spodziewać – szkoła to nie mieszkanie. Jednak zamiast dokonywać miłych dla oka zmian, Dennis postanowił wyrzucić ze środka wszystkie ściany i sufity, zostawiając tylko zewnętrzną skorupę mieszczącą w sobie wielką, pustą przestrzeń i żelazne dźwigary. Potem zbudowano w niej skromne pomieszczenia mieszkalne, zajmujące zaledwie jedną trzecią miejsca. Wszystko to wywołało falę komentarzy i spekulacji, które w znacznym stopniu uciszyła zawartość ciężarówek z firmy przeprowadzkowej: kilka skrzyń do transportu herbaty i parę zwykłych mebli, które dawno już wyszły z mody. Niecały tydzień później przyjechały machiny.
Z początku nikt nie wiedział, co to jest. Były rozmontowane, a ich wielkie elementy o dziwacznych kształtach przywieziono w specjalnie do tego celu skonstruowanych skrzyniach. Skrzynie zostały wniesione do domu przez czterech mężczyzn, którzy po kilku godzinach wynieśli je, puste, rozłożone i związane.
Po jakimś czasie pojawiło się więcej mężczyzn, tym razem wyposażonych w drabiny i rusztowania. Przez trzy dni pukali i stukali młotkami w domu i na zewnątrz, a w chwili, gdy wyjeżdżali, była już tam cała wioska, poczynając od przewodniczącego Straży Sąsiedzkiej z małżonką. Za nim, według starszeństwa, szli pozostali. Niestety, zawiedli się. Potraktowano ich grzecznie, zaproszono do raczej niewielkiego salonu, ale nie pozwolono się rozejrzeć. Tak było przez następne dziesięć lat.
Tak więc tylko niewielu miejscowym dane było zobaczyć konstrukcje w całym ich majestacie, okna w sali z machinami były bowiem niezmiernie wąskie i umieszczone bardzo wysoko. Nawet podskakując, można było dostrzec zaledwie jakąś zwisającą pętlę. Albo masywne żelazne kleszcze.
Tymczasem pani Crudge, której zezwolono pastować podłogę w pomieszczeniu, gdzie starannie poustawiano machiny, dokonała sensacyjnego opisu ich niezwykłego wyglądu. Tak więc obok każdego eksponatu umieszczono duże tabliczki z informacjami na temat jego strasznych możliwości. Niektórym informacjom towarzyszyły ilustracje, które, jak mówiła pani Crudge, doprowadzały ją do mdłości. Gorzej niż w Komnacie Strachu u Madame Tussaud. W żadnym razie nie można tego nazwać miłym hobby. I miała rację, machiny wojenne nie były bowiem hobby Dennisa, lecz pasją, która go całkowicie pochłaniała.
Doskonale pamiętał chwilę, kiedy się to wszystko zaczęło. Miał czternaście lat i nic go do tego czasu tak naprawdę nie zainteresowało. Nie uprawiał żadnej dyscypliny sportowej, nie miał przyjaciół – a przynajmniej nie zapraszał nikogo do domu. W końcu rodzice musieli z pewnym wstydem przyznać przed sobą, że ich jedyny syn jest nudny jak flaki z olejem.
W domu był tylko jeden telewizor, pod ścisłą kontrolą ojca. Jedynym zajęciem Dennisa było więc czytanie. Jego matce wydawało się, że jest mu obojętne, co czyta. Kiedy wypożyczała z biblioteki książki dla siebie, wybierała też coś dla niego. Starała się urozmaicać jego lektury: od powieści dla młodzieży poprzez książki przygodowe o żeglarstwie czy wspinaczkach po teksty przyrodnicze albo historyczne. W tym ostatnim dziale natknęła się na pracę zatytułowaną "Uzbrojenie wojskowe od XII do XVI wieku".
Dennis otworzył ją, wciągnął głęboko powietrze i zawołał: "O rany! Popatrz na to!".
Była to strona z rysunkiem maszynerii do łamania kolan i łokci, a następnie ukręcania głowy ofiary do momentu złamania karku. Pani Brinkley nie zdążyła nawet nabrać powietrza, by zaprotestować, gdy jej syn, nie oglądając się za siebie (w przeciwieństwie do nieszczęśnika z ilustracji) i przyciskając książkę do piersi, pomknął do swojego pokoju.
Przez następne dwadzieścia lat Dennis wydobywał spod ziemi wszelkie możliwe informacje dotyczące interesującego go tematu. Jego półki uginały się pod ciężarem fachowych książek. Wszystkie wakacje spędzał w muzeach rozsianych po całym świecie, studiując manuskrypty opisujące bitwy i fotografując broń, zbroje i wszelkie zwaliste i śmiercionośne machiny wojenne dawnych czasów. Wszystko to było bardzo delikatne i kruche. Pewnego razu w bibliotece w Weronie dostał specjalne zezwolenie na przyjrzenie się z bliska dokumentom. Chodziło o mapę bitwy pod Montichiari (tysiąc lanc, siedmiuset łuczników). Dotykając wyblakłego, pożółkłego pergaminu, Dennis poczuł pod palcami złoty piasek i przelaną krew walczących.
Stopniowo stworzył mały zbiór: kilka łuków o nienagannych proporcjach, laweta z kuszą tak ciężką, że do dźwignięcia bełta potrzeba było dwóch mężczyzn, zardzewiały hełm z grzebieniem z końskiego włosia i ruchomymi częściami bocznymi.
Gdy dobiegał czterdziestki, zdał sobie sprawę, że właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, by mieć kopię jednej z takich wspaniałych, dawnych machin wojennych na własność. Opracowywał starannie szczegółowe plany, choćby nawet nie miały mieć praktycznego zastosowania. Zaczął od trebusza, wielkiej machiny podobnej do katapulty, wykorzystującej w swoim działaniu stałą przeciwwagę. Jego rama miała trzydzieści stóp wysokości. Służył do miotania wielkich kamieni lub pojemników z wrzącą cieczą ponad murami obronnymi zamków. Potem w centrum jego zainteresowania znalazła się wieża oblężnicza, ruchoma konstrukcja mogąca pomieścić ponad stu wojowników. Zaczął też szukać rzemieślnika, który posiadałby odpowiednie umiejętności, by zbudować wszystkie te konstrukcje. Kiedy go już znalazł, zaczął się rozglądać za posiadłością, która pomieściłaby jego nowe skarby.
Dennis był zachwycony kupnem i remontem Kinders. Teraz nie było wieczoru, żeby nie wszedł do olbrzymiego pomieszczenia z machinami wojennymi. Lubił tam być szczególnie o zmierzchu, kiedy mieszały się ze sobą groteskowe cienie, rozciągające się pod jego pantoflami niczym szara mgła.
Chodząc między nimi, słyszał w wyobraźni pospieszny świst tysięcy strzał. Albo trzeszczenie naciąganych lin, które ustawiały ramię trebusza w pozycji gotowej do strzału. Stopniowo, w miarę upływu czasu, sceny stawały się coraz wyrazistsze, wzbogacone nie tylko o większą liczbę makabrycznych szczegółów, ale także o odgłosy, a później także zapachy towarzyszące jatce.
Owe niezwykłe historyczne rekonstrukcje przez długi czas towarzyszyły Dennisowi jedynie w zamkniętej przestrzeni jego "wojennego pokoju". Kiedy wchodził do biura, wszystkie odgłosy i szaleństwa walki natychmiast znikały. Później jednak jego umysł odpływał także w innych momentach. Kiedyś stało się to, ku jego wielkiemu przerażeniu, w biurze, w trakcie rozmowy z dwoma pracownikami. Niekiedy także podczas snu męczyły go jęki rannych oraz wrzaski przerażonych kobiet i dzieci.
Rzecz jasna, Dennis nie opowiadał nikomu o swoich strasznych doświadczeniach. W końcu jednak wspomnienia koszmarów nocnych zaczęły mocno mu się dawać we znaki, co skłoniło go do poszukiwania pomocy. Wzbraniając się przed wizytą u psychiatry – nie był ani nieszczęśliwy, ani wyobcowany z codzienności – zdecydował się ostatecznie na terapeutkę snów. Zawstydzony, opowiedział jej swoją historię. Kobieta wysłuchała go, a potem dokonała kilku idiotycznych jego zdaniem interpretacji. Równie idiotyczne wydawało mu się zalecenie, by przez miesiąc codziennie zapisywać swoje sny i wizje. Postanowił jednak, że mimo wszystko spróbuje, i ku jego zaskoczeniu, przyniosło to tak dobre efekty, iż już nigdy więcej nie musiał się umawiać z terapeutką na wizytę.
(...)
Fragment pochodzi z książki Caroline Graham, "Duch w machinie", przeł. Anna Sawicka-Chrapkowicz, wydawca: GWP, data premiery: 20.09.2007. Dodatkowe informacje na blogu: midsomer.blox.pl
Lubisz takie opowieści? Stwórz własną historyjkę z dreszczykiem! Czytaj i pisz: kryminalne zagadki internautów