Przedmiotem rozgrywki jest nie to, który z nich nagrał lepszy album, ale to, który lepiej go sprzeda. A to kwestia fundamentalna, gdy udziały hiphopowców na rynku z każdym rokiem spadają na łeb na szyję. Kto wygra, ten powie, że hip-hop wciąż ma się świetnie. I to dzięki niemu.
Takie przechwałki to jedna z nielicznych cech wspólnych 50 Centa i Kanye Westa. Obaj słyną z ego rozmiarów swoich rezydencji. Poza tym różni ich niemal wszystko – od drogi, jaką doszli na szczyt, po ich rzeczywistą wartość jako artystów.
Kanye West nie potrzebuje niczyjej pomocy. Tradycyjnie – samodzielny jako raper i producent sam pisze sobie hity. Jeśli zaprasza gości, to takich, dzięki którym zwróci na siebie uwagę nowej publiczności – na tej płycie słychać między innymi Chrisa Martina z Coldplay.
"Graduation" to płyta mniej rozbuchana niż genialne "Late Registration" sprzed dwóch lat, wciąż jednak świeża. Szczególnie w spojrzeniu Kanye na muzyczny recykling, bo Amerykanin równie chętnie jak z zapomnianych pereł soulu i funku korzysta z płyt Francuzów z Daft Punk czy Niemców z Can. Ale to maniakalne skupienie na dźwiękowym detalu ma złe strony – zdeterminowany, by udowodnić, że nie ma sobie równych, West traci na lekkości i poczuciu humoru. A w narcyzmie, z jakim rapuje wyłącznie o sobie i swoim geniuszu, jest wręcz nieznośny. A jeśli płyta okaże się sukcesem, następnym razem może być jeszcze gorzej.
Kanye West, "Graduation", Roc-A-Fella, 49’06’’, 50 zł
50 Cent, "Curtis", Interscope, 52’24’’, 54 zł