Kino bez iskry

Kino bez iskry
Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni to doroczne święto polskiego kina. Niestety, wciąż jest to lokalna impreza o znikomym znaczeniu za granicą.
/ 28.09.2007 09:45
Kino bez iskry
I nic w tym dziwnego, bo jak wynika z sondy przeprowadzonej przez "Przekrój", polskie kino wciąż jest na świecie po prostu słabo znane. Spróbowaliśmy zatem zastanowić się, dlaczego tak się dzieje i czy można coś na to poradzić.

Jean-Michel Frodon z prestiżowego miesięcznika "Cahiers du Cinéma" nie zna nowego kina polskiego, bo – jak mówi – do Francji ono nie dociera. Lisa Nesselson, paryska korespondentka branżowego amerykańskiego pisma "Variety", oglądała w ciągu ostatnich 10 lat kilka polskich filmów, ale nie pamięta tytułów. Na pocieszenie dodaje: – Ludzie są nagle podekscytowani rumuńskim kinem. Może z czasem przełoży się to na zainteresowanie polskim?
Hanns-Georg Rodek z "Die Welt" uważa, że brakuje nam filmu iskry, który roznieciłby zainteresowanie polskim kinem. – Polska była pod względem filmowym szalenie interesująca od lat 50. do końca lat 90. Myślę, że wasze kino nie podniosło się po kryzysie przemysłu filmowego spowodowanym wejściem kapitalizmu.

Niemiecki dziennikarz widział ostatnio "Ono" Małgorzaty Szumowskiej (który notabene powstał w koprodukcji z niemieckimi firmami Pandora Film oraz Bavaria Media) oraz "Rysia" Stanisława Tyma, który uznał za całkiem zabawny, ale nie w pełni go zrozumiał (my zresztą też nie).
Z kolei Adamowi Naymanowi z "LA Weekly" podobały się filmy Konrada Niewolskiego ("Symetria" i "Palimpsest"). Nazywa go "fascynującym talentem" oraz "wyrazistym stylistą". Podobało mu się również "Z odzysku" Sławomira Fabickiego ("wielowymiarowy ludzki dramat"), a zachwycił go dokument Marcela Łozińskiego "Jak to się robi". Kirk Honeycutt z branżowego pisma "The Hollywood Reporter" przyznaje, że polskie filmy nie trafiają do kin w Los Angeles. Wyjaśnia, że ten problem nie dotyczy tylko nas: z powodu rozwoju amerykańskiego kina niezależnego oraz blokowania multipleksów przez produkcje z wielkich wytwórni na ekrany trafia mniej filmów z napisami.

Australijski krytyk David Stratton zobaczył jeden polski film na festiwalu Era Nowe Horyzonty (gdzie był gościem), ale nie pamięta tytułu. Wie tylko, że był to "ponury, źle sfotografowany współczesny dramat" i że mu się nie podobał.
Wrażenia profesora Francesco Pitassio z Włoch są niejednolite. Widział "Parę osób, mały czas" Andrzeja Barańskiego, które jest dla niego "kontynuacją linii kina akademickiego chcącego zachować związki z kulturą elitarną, ale trudne do przeniesienia poza kontekst narodowy". Drugi nurt to filmy otwarte na pokazywanie współczesnej Polski, oparte na elementach napięcia oraz ikonografii i narracji gatunków filmowych, gdzie scenariusz jest marginalny. Jako przykłady podaje "Rozdroże Cafe" Leszka Wosiewicza ("mało zachwycający") oraz "Hienę" Grzegorza Lewandowskiego ("bardziej interesujący").

Wasilijowi Stiepanowowi z rosyjskiego pisma filmowego "Seans" z nowego polskiego kina podobały się... czeskie "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" Petera Zelenki. Gdy mówimy Pavlowi Mandysowi z czeskiego tygodnika "Tyden" o popularności czeskich filmów u nas, dziwi się: "Zdaje nam się, że za granicą nasze filmy nie są popularne. I że wy robicie je lepiej". Mandys zachwycił się "Placem Zbawiciela" Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego, filmem "bezkompromisowym, ostrym, na czasie".

Brytyjczyk Michael Brooke, który recenzuje nasze filmy w prestiżowym miesięczniku "Sigth&Sound" (ostatnio "Testosteron"), twierdzi, że polskie kino potrzebuje nowego Kieślowskiego lub swojego Almodóvara, czyli reżysera, który byłby marketingowym magnesem. Ostatnio największe wrażenie na Brooke’u zrobiła "Symetria". O "Ciele" i "Testosteronie" mówi, że "ich dług zaciągnięty u Quentina Tarantino jest zbyt oczywisty". Z kolei "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" ocenia jako "świetne studium społecznych konsekwencji alkoholizmu, ale ilość religijnych obrazów przytłoczyłaby brytyjskiego widza".

Sznurek do snopowiązałek
Krytycy, których prosiliśmy o opinię, przyznają, że nasze filmy do nich nie docierają, a jeśli już, to w ograniczonym wymiarze. Zakładając więc, że nasze kino ma szanse spodobać się za granicą, zastanówmy się, dlaczego go tam nie ma.
– Ten temat wraca z rytualną cyklicznością z okazji festiwalu w Cannes czy Gdyni jak w PRL temat sznurka do snopowiązałek przed żniwami – mówi Mateusz Werner, krytyk i kurator filmowy z Instytutu Adama Mickiewicza. – I co roku bije się na alarm, szuka winnych, ale mówi o problemie w sposób powierzchowny, więc nic się nie zmienia.
Zdaniem Wernera jądrem problemu jest system, w którym przede wszystkim zarabia się na etapie produkcji filmu. Mało jest producentów filmowych, którzy zaryzykują własne pieniądze, by ich filmy obejrzało jak najwięcej ludzi. Kłopot też w tym, że nawet jeśli chęci są, to często nie ma wiedzy, jak promować filmy.
– Przez know-how, kontakty w świecie filmowym, a także długofalową i – co nieuniknione – kosztowną strategię promocyjną – wylicza Werner. – W Polsce jest parę osób, które wiedzą, jak to się robi na świecie. Bywa, że znajdą się w odpowiednim czasie oraz miejscu i nasz film wygra jakiś festiwal, ale jest to zupełny przypadek. Promocja naszego kina to chałupnicza dłubanina i od czasu do czasu szarża husarii, jak było w przypadku Oscara dla Andrzeja Wajdy.

Nasza największa gwiazda
A kino promuje się nie zrywami, lecz przez stałą obecność na międzynarodowych targach, festiwalach oraz organizowanie imprez filmowych za granicą. Przy czym obecność w postaci stoiska z katalogiem to za mało. – Nie ma cudu, żeby naszym filmem zainteresował się dystrybutor z Grecji, Portugalii tylko dlatego, że ma on fajny plakat czy ulotkę – mówi Jakub Duszyński z firmy dystrybucyjnej Gutek Film, który często bywa na zagranicznych targach i festiwalach.
– 80 procent sukcesu to kontakty – mówi Irena Strzałkowska z Zespołu Filmowego "Tor", polska przedstawicielka Euroimages, europejskiej fundacji, która dotuje i promuje europejskie filmy. – Trzeba pilnować selekcjonerów festiwalowych, dystrybutorów zagranicznych, dzwonić, pytać, czy widzieli nasz film, czy im się podobał. Każdy rok nieobecności w Europie to trzy lata pracy, by to odrobić.

Promocją polskiego filmu muszą zająć się fachowcy, którzy znają rynek, umieją się po nim poruszać, mają rozległe kontakty. Kiedyś zajmował się tym Film Polski Agencja Promocji, dziś jego funkcję przejął dział współpracy z zagranicą Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej. PISF dofinansowuje filmowe imprezy organizowane za granicą (w 2006 roku przeznaczył na ten cel 2,38 miliona złotych), pomaga indywidualnym producentom, a także przyznaje stypendia twórcom, by mogli wyjechać za granicę na festiwale. W 2006 roku wydał na ten ostatni cel 245 tysięcy złotych.
O skuteczność dotychczasowych działań instytucji i poszczególnych producentów pytam Stefana Laudyna, organizatora Warszawskiego Festiwalu Filmowego, zaangażowanego w międzynarodową promocję między innymi "Komornika", "Mojego Nikifora" czy "Sztuczek" Andrzeja Jakimowskiego, który to film trafił do sekcji "Venice Days" na ostatnim festiwalu w Wenecji. Jak je ocenia? – Źle. Zwłaszcza w wykonaniu instytucji. Żyjemy w dziwnych czasach. Największą obecnie gwiazdą polskiego kina jest pani dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. W rezultacie zamiast promocji polskiego kina mamy promocję Instytutu, jego dyrektorki i jej pomysłów. Sytuacja, w której praktycznie jedna osoba decyduje o tym, co się w Polsce kręci oraz co (i kogo) promuje, nie wydaje mi się najszczęśliwsza.

Polski łącznik
Polskiemu kinu przydałaby się agenda zatrudniająca ekspertów. Za takiego uchodzi właśnie Laudyn, dlatego pytam go, co teraz można zrobić dla naszego kina. – Środki nie są małe i można je dobrze wydać. Należy zainwestować w najzdolniejszych reżyserów i świadomie kierować ich karierami – sugeruje. – Almodóvar czy von Trier budowali swoją pozycję latami, korzystając z pomocy fachowców. Rok 2007 jest dla mnie rokiem Andrzeja Jakimowskiego. Jeśli w ciągu dwóch–trzech lat zrobi następny film tak dobry jak "Zmruż oczy" i "Sztuczki", ma szansę wejść do międzynarodowego obiegu.
Promocja nazwiska reżysera, który stałby się wizytówką naszego kina, to jedna z metod. Inną jest organizacja festiwali polskich filmów. Takich mamy sporo, nawet w Ameryce – w Los Angeles czy Chicago. Sęk w tym, by o tych imprezach wiedzieli lokalni widzowie i prasa, nie tylko Polonia.
Z drugiej strony rosnąca liczba emigrantów, zwłaszcza na Wyspach Brytyjskich, ułatwia inwazję naszego kina. W Wielkiej Brytanii działa firma dystrybucyjna The Polish Connection (Polski Łącznik). – Zainteresowanie polskimi filmami rośnie – mówi "Przekrojowi" Maja Dębowska z The Polish Connection. – Również ze strony brytyjskiej prasy i widzów.

Do pracy, rodacy
– Pchajmy się na światowe rynki – mówi Strzałkowska. – Mamy armaty w postaci młodych reżyserów, głaszczmy też klasyków.
– Od 1989 roku wiedza o polskim kinie na świecie maleje, ale jestem przekonany, że świat wciąż czeka na nasze filmy, mając w pamięci choćby dokonania szkoły polskiej – dodaje Werner.
Niestety, nasze filmy, jeśli nawet są na festiwalach, to w pobocznych konkursach. Wyjątkiem jest festiwal w Karlovych Varach, gdzie dwa lata temu "Mój Nikifor" zdobył cztery nagrody, w tym dla najlepszego filmu, a pokazywany w tym roku w konkursie głównym "Plac Zbawiciela" był ciepło przyjęty.
Prostego przepisu na pojawienie się filmu w konkursie nie ma. – Udało mi się umieścić co najmniej trzy polskie filmy w konkursach na festiwalach kategorii A, ale za każdym razem odbywało się to inaczej. Nie ma jednego uniwersalnego sposobu – mówi Laudyn.
Filmów wybitnych lub drażniących na miarę "4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni" lub niemieckiego "Życia na podsłuchu" jeszcze nie mamy, ale nie ma co narzekać i obrażać się na świat, że nie widzi naszych arcydzieł. Trzeba, jak mówią moi rozmówcy, wziąć się do pracy. Mrówczej, żmudnej, pozornie syzyfowej, której efekty, czyli obecność polskiego kina za granicą, może być widać dopiero za parę lat.

Redakcja poleca

REKLAMA