Przeciwnie, górujący nad ubogim miasteczkiem zakład jest ponurą korporacją, która zamknęła swoje bramy przed lokalnymi robotnikami. Jej właściciel Willy Wonka (Johnny Depp) zatrudnia tanią siłę roboczą z egzotycznego kraju – gromadę liliputów (wszyscy mają tę samą, kamienną twarz a la Buster Keaton) – i płaci im marnie ziarenkami kakao. Miasteczko pozbawione źródła dochodów popadło więc w nędzę i bezrobocie. Dom, w którym z rodziną mieszka szlachetny Karolek, dosłownie chyli się ku upadkowi. Jedyną nadzieją na odmianę losu jest los... wyciągnięty z tabliczki czekolady Wonki. W ten sposób pięcioro dzieci, w tym i Karolek, ma szansę obejrzeć od środka tajemniczą fabrykę. Co więcej, na jedno z nich czeka u kresu zwiedzania tajemnicza wspaniała nagroda.
Zasadniczą część filmu stanowi wędrówka po fabryce pod przewodnictwem właściciela. Blady, z fryzurą na pazia Wonka – w pełnej niuansów kreacji Deppa – jest połączeniem samorodnego geniuszu z infantylnym sadystą. Trudno się doszukiwać w jego królestwie oznak dziecięcej radości. Każda kolejna sala mami olśniewającym przepychem, by koniec końców przemienić się w scenerię z najgorszego koszmaru. Eksterminacja kolejnych przemądrzałych lub łakomych bachorów kwitowana jest psychodelicznym tańcem liliputów. A dodajmy jeszcze do tego powracające w retrospekcjach traumy Wonki. Jako syn dentysty nie tylko nie mógł jeść słodyczy, ale jeszcze musiał nosić aparacik pożyczony zapewne ze średniowiecznej izby tortur.
Nie sądzę, by doklejone trochę na siłę profamilijne zakończenie przyniosło małym widzom ulgę. Tak, tak, kontakt z prawdziwą sztuką zostawia trwałe urazy na całe życie. Jakaż to jednak frajda obejrzeć już w wieku dojrzałym film Burtona i cieszyć się bogactwem jego imaginacji tudzież licznymi odniesieniami do zglobalizowanej rzeczywistości naszych czasów.
Bartosz Żurawiecki/ Przekrój
„Charlie i fabryka czekolady”, reż. Tim Burton USA 2005, Warner