Reklama

Mam na imię Barbara. Dla wnuków po prostu babcia Basia. Zawsze byłam tą pogodną, energiczną, która piecze najlepsze drożdżówki i zna wszystkie bajki świata na pamięć. Kiedyś to wystarczało. Ale teraz… Teraz czuję, że dzieci się ode mnie oddalają.

Córka i zięć są ciągle w pracy – kariera, spotkania, wieczne „nie mam teraz czasu, mamo”. A ja? Ja siedzę w tym naszym szeregowcu, podlewam pelargonie i słucham ciszy. Kiedyś w tej ciszy było ukojenie. Teraz jest tylko echo. Echo ich śmiechu, gdy byli mali. Kiedy przyjeżdżali na nocowanie, wciskali się do mojego łóżka, prosili o kakao i jeszcze jedną bajkę na dobranoc. Teraz już nie przyjeżdżają.

Dlatego wymyśliłam te wakacje

Moja wielka misja. Dom nad jeziorem, w lesie. Z dala od ekranów, hałasu, plastiku i pizzy z mikrofalówki. Ja i wnuki – Zuzia i Antek – razem, bez pośpiechu. Widziałam to w głowie: poranne spacery w piżamach, śniadania z jajkami na miękko, wieczory przy ognisku, rozmowy o tym, co ważne. Może się otworzą. Może powiedzą mi coś prawdziwego. Może odzyskam ich bliskość.

Znalazłam domek – drewniany, z werandą, kominkiem i pachnącym igliwiem tuż za progiem. Cudo. Wierzyłam, że to będzie nasza mała przygoda. Że wrócimy z niej lepsi. Silniejsi jako rodzina. Nie wiedziałam, że ten wyjazd rozkruszy moje serce.

Już w samochodzie wyczułam, że coś jest nie tak. Zuzia siedziała z założonymi słuchawkami i ani razu nie spojrzała za okno. Antek marudził, że chce frytki. Starałam się nie zwracać na to uwagi. „Dojedziemy, rozładuje się torby, zjedzą coś ciepłego i od razu im się humor poprawi” – powtarzałam sobie w myślach.

Domek był dokładnie taki, jak w ogłoszeniu – drewniany, przytulny, wśród drzew. Otworzyłam okna, żeby wpuścić świeże powietrze, ustawiłam koszyk z owocami na stole, przygotowałam soczek malinowy. Wnuki wlazły do środka, rozejrzeli się bez większego entuzjazmu.

– I co, podoba się? – zapytałam z uśmiechem, jakiego dawno nie czułam na twarzy.

– Gdzie jest Wi-Fi? – zapytała Zuzia bez cienia zainteresowania.

– Nie ma tu Wi-Fi, skarbie. Będziemy mieć prawdziwe wakacje! Bez telefonów, za to z przygodą – odpowiedziałam radośnie.

– Bez Wi-Fi? – Antek aż usiadł na kanapie. – To co my tu będziemy robić?

– Możemy pojechać rowerami nad jezioro, zrobić ognisko. Albo upieczemy razem ciasto. Przyniosłam przepis od mojej mamy, ten z rabarbarem.

Zuzia spojrzała na mnie, jakbym zaproponowała wyprawę do jaskini nietoperzy.

– A nie możemy po prostu pojechać do aquaparku? Tam przynajmniej coś się dzieje.

McDonald's jest chociaż? – dodał Antek, rozglądając się po kuchni jak po laboratorium.

Uśmiech zszedł mi z twarzy szybciej niż poranna mgła. Wzięłam głęboki oddech i powiedziałam, że najpierw zjemy obiad, a potem pomyślimy. Włożyłam zupę do garnka i poszłam przebrać się z podróży. Po kwadransie z kuchni usłyszałam trzask drzwi.

Zuzia siedziała na werandzie ze łzami w oczach. Przysiadałam się i zapytałam, co się stało.

– Ja nie chcę tu być. Jest nudno. Brakuje mi wszystkiego. Nawet szkoły.

Antek w tym czasie rozłożył się na podłodze i walił palcami w wyłączony tablet.

– Czemu to nie działa?! – krzyknął. – Czemu musimy tu być?!

Stałam między nimi i czułam, jakby grunt mi się wymykał spod nóg. W mojej głowie wciąż były te obrazy – wspólne gotowanie, spacery, śmiech przy planszówkach. Ale rzeczywistość wcale nie przypominała marzeń.

– Czy ja naprawdę tak bardzo nie rozumiem młodzieży? – pomyślałam wieczorem, siedząc sama na schodach domku.

Wnuki poszły do swoich pokoi, trzaskając drzwiami. Nie przyszły nawet po kolację. A ja siedziałam tam jeszcze długo, z myślami, których nie potrafiłam uciszyć.

Drugiego dnia obudziłam się wcześnie, choć prawie nie spałam. W głowie wciąż miałam wczorajszy wieczór. Wzięłam się jednak w garść. Zrobiłam jajecznicę, przygotowałam kakao.

Pachniało jak u mamy, gdy byłam dzieckiem

Przynajmniej zapachy były po mojej stronie. Zuzia zeszła na dół w dresie i z miną, jakby szła do dentysty. Antek jeszcze spał. Podałam jej talerz z jedzeniem i uśmiechnęłam się.

– Chcesz po śniadaniu iść ze mną nad jezioro? Możemy po drodze zbierać poziomki.

– Nienawidzę tego miejsca – powiedziała cicho, ale dobitnie. – Nie rozumiem, czemu nie możemy pojechać gdzieś normalnie.

– A co to znaczy „normalnie”, kochanie?

– Gdzie jest coś do roboty. Nie tu, gdzie nie ma nawet sklepu spożywczego i nie działa telefon.

Westchnęłam. Próbowałam tłumaczyć, że to miał być czas dla nas. Że chciałam ich lepiej poznać, pobyć razem. Ale każde moje zdanie spotykało się z tym samym spojrzeniem – zmęczonym, rozdrażnionym.

– Dobra, to powiedz mi, co chcecie robić. Naprawdę chcę, żebyście byli zadowoleni.

Zuzia wzruszyła ramionami.

– Chcę wrócić do domu. Albo chociaż gdzieś, gdzie jest aquapark i znajomi. Tu nikt nie wie, że istnieję.

W tym momencie Antek zbiegł na dół z płaczem. Na jego rękach pojawiły się czerwone plamy.

– Swędzi mnie wszystko! – krzyczał, drapiąc się po ramieniu.

Zaraz zrobiłam zimny okład, podałam wapno, ale i tak dzwoniłam do przychodni w miasteczku. Lekarka powiedziała, że to prawdopodobnie uczulenie – może na jagody, może na truskawki, może na coś w proszku do prania pościeli lub ręczników.

Na domiar złego po południu lunął deszcz. Szybko zauważyłam, że w piwnicy stoi woda. Zeszłam tam z latarką i szmatami. Nosiłam wiadra i próbowałam zatkać przeciek. W tym czasie dzieci siedziały w salonie, każde z nosem w swoim urządzeniu, mimo że nie miały dostępu do internetu. Tapnęły w ekran, westchnęły, wstały, usiadły z powrotem.

Wieczorem siadłam na schodkach werandy. Padało bez końca, a ja czułam się tak bardzo sama. Całe życie się starałam – dla córki, dla wnuków. A teraz nie miałam siły na kolejne przekonywanie. Oparłam głowę o framugę i cicho wyszeptałam do siebie: „Może ja naprawdę nie wiem, jak być babcią, której potrzebują”.

Następnego dnia obudziłam się z bólem głowy i uczuciem rozbicia. Całą noc słyszałam kapanie z dachu i odgłosy wiatru. Czułam, że coś mnie bierze, ale nie miałam czasu na chorowanie. Trzeba było znów ogarnąć śniadanie, posprzątać po wczorajszym zalaniu, sprawdzić, czy Antek nie ma gorączki.

Telefon w końcu złapał zasięg na chwilę. Szybko zadzwoniłam do hydraulika z okolicy.

– Dzień dobry, tu Barbara. Wynajmuję domek przy jeziorze, dach przecieka, a w piwnicy mam wodę po kostki. Czy mógłby pan...

– No wie pani, to trzeba by zobaczyć... Ale teraz mam robotę. Najwcześniej to za trzy dni, może cztery. Jak pogoda pozwoli – odpowiedział głos po drugiej stronie, ziewając głośno w słuchawkę.

Ale to pilne, domek przecieka...

– Pani, jak każdy do mnie z pilnym, to ja bym musiał się rozdwoić.

Rozłączył się, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.

Usiadłam na krześle w kuchni i poczułam, jak kręci mi się w głowie. Było mi zimno mimo ciepłej bluzy. Antek spał na kanapie z kocem po uszy. Zuzia siedziała przy stole i stukała w telefon.

– Co robisz? – zapytałam, próbując mówić spokojnie.

– Piszę do mamy, żeby nas zabrała. Nie chcemy tu być. Jesteś chora, tu leje, nic tu nie działa.

Poczułam się tak zmęczona, że nie byłam w stanie odpowiedzieć. Zaparzyłam herbatę z miodem, wypiłam dwa łyki i położyłam się na chwilę. Obudziłam się kilka godzin później, z dreszczami i suchym gardłem.

Zuzia wpatrywała się w ekran telefonu.

– Mama napisała, że jeśli będziemy się źle czuć, możemy wracać wcześniej.

Nie miałam siły protestować. Skinęłam tylko głową.

Następnego ranka spakowaliśmy się w milczeniu

W samochodzie nie leciała żadna muzyka. Nikt nie rozmawiał. Droga dłużyła się, a ja ukradkiem przecierałam oczy, udając, że ziewam.

Gdy zatrzymaliśmy się pod domem córki, Zuzia wysiadła pierwsza. Zatrzasnęła drzwi i powiedziała, patrząc przed siebie:

– To były najgorsze wakacje w moim życiu.

Nie odpowiedziałam. Wzięłam torbę z bagażnika i ruszyłam w stronę swojego auta. Czułam, że wszystko, co zaplanowałam, rozsypało się. Nie potrafiłam sprawić, by było dobrze. I nie byłam już pewna, czy potrafię sprawić cokolwiek.

Wróciłam do swojego mieszkania po południu. Klucz ciężko obracał się w zamku, jakby i on był zmęczony. W korytarzu powitała mnie cisza, która nie była już spokojem, tylko chłodem. Zostawiłam torbę na podłodze i przez chwilę tylko stałam, nie zdejmując butów.

W kuchni wstawiłam wodę na herbatę, ale nie miałam ochoty jej pić. Przeszłam przez pokoje, jakbym sprawdzała, czy coś się zmieniło przez ten czas. Wszystko było na swoim miejscu – poduszki, zdjęcia, zasłony, które ostatnio prałam specjalnie na ten wyjazd. Usiadłam na kanapie i spojrzałam na obrazek, który narysował mi kiedyś Antek. Były tam serduszka i ja z wielką tortową babką w rękach. Zastanawiałam się, czy on jeszcze to pamięta.

Wieczorem zadzwoniła córka.

– Mamo, bardzo ci dziękujemy, że ich zabrałaś. Wiem, że nie było łatwo. Zuzia mówiła, że padało i że nie było internetu… Ale naprawdę doceniamy, że się nimi zajęłaś.

– Nie ma za co – odpowiedziałam, choć w głosie miałam coś między zmęczeniem a smutkiem.

– Wszystko w porządku?

– Tak. Tylko muszę się trochę położyć. Chyba mnie coś rozkłada.

Po rozmowie długo jeszcze leżałam w łóżku. Z zaciśniętymi powiekami, próbując nie myśleć. Ale myśli same przychodziły. Mówiłam do siebie szeptem, jakbym próbowała wytłumaczyć sobie coś ważnego:

– Może jestem z innej epoki. Może naprawdę trzeba im dać tylko Wi-Fi i pizzę. Może popełniłam błąd, myśląc, że dzieci potrzebują takich wakacji jak kiedyś. Może już nie potrafię być tą babcią, którą pamiętam z tamtych lat. Albo po prostu nie jestem tą, jakiej dziś potrzebują.

Przez chwilę chciałam wstać i wyrzucić z szuflady te wszystkie przepisy na ciasta, stare gry planszowe, albumy z wakacji z lat dziewięćdziesiątych. Ale zostałam pod kołdrą. Ze ściśniętym gardłem i pytaniem bez odpowiedzi – czy to wszystko miało jeszcze jakiś sens.

Minęło kilka dni. Nie czekałam na telefon

Nie zaglądałam do galerii zdjęć z wyjazdu. Przemywałam okna, zamiatałam balkon, podlewałam kwiaty. Wszystko w rytmie, jakby nic się nie wydarzyło, ale w środku wciąż czułam ciężar. Taki, którego nie dało się odkurzyć ani przykryć nowym obrusem.

Pewnego popołudnia, kiedy zbierałam z klatki pocztowej reklamy i rachunki, znalazłam wśród nich kolorową kartkę. Mały rysunek, kredki rozmazane od zbyt mocnego nacisku – ognisko, trzy postacie obok, a nad nimi wielki napis: „Babciu, kocham cię”. Podpis: „Antek”.

Usiadłam w fotelu i przytrzymałam kartkę dłońmi, jakby mogła mi się wyślizgnąć. To nie było wiele, ale wystarczyło, by poczuć cień czegoś, czego nie potrafiłam nazwać. Może wdzięczności. Może tęsknoty.

Jeszcze tego samego dnia zadzwonił Antek.

– Babciu?

– Słucham, kochanie.

Wiesz… było trochę fajnie. Trochę. Tylko następnym razem weźmy konsolę, dobra?

Uśmiechnęłam się pod nosem. Nie wiedziałam, czy mówi to, bo sam tak czuł, czy ktoś mu podpowiedział. Ale nie miało to znaczenia.

– Może – odpowiedziałam. – Zobaczymy.

Wieczorem siedziałam przy stole z kubkiem herbaty, a myśli znów zaczęły układać się w obrazy. Znów zobaczyłam ten domek. Światła werandy, zapach mokrego drewna, dym z ogniska. I dzieci, które biegają w kaloszach między drzewami. Tym razem bez łez. Bez rozczarowań. Tylko marzenie. Tyle że nie wiedziałam, czy jeszcze kiedyś się na nie odważę.

Barbara, 63 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama