„Teść zrobił ze mnie swój podnóżek. Dla rodziny i kasy musiałem się przed nim płaszczyć i być na każde zawołanie”
„W drodze do teścia próbowałem sobie wmówić, że to wszystko minie. Że jak odbijemy się od dna, to mu oddam każdy grosz. Ale w głębi duszy wiedziałem, że ten dług nie ma końca. Bo już nie chodziło o pieniądze – chodziło o kontrolę”.

- Redakcja
Zawsze myślałem, że rodzina to wsparcie, że można na niej polegać. Gdy zbankrutowałem i zostałem bez pracy, sądziłem, że teść pomoże mi stanąć na nogi. Pomógł. Tylko że nie za darmo. Każda złotówka miała swoją cenę, a ja bardzo szybko przekonałem się, że za wszystko trzeba płacić. Najczęściej swoim czasem, siłą, godnością. Żona była ślepa na to, co się działo – uważała, że „tata tylko pomaga”. A ja dzień po dniu stawałem się jego służącym, jego parobasem. Byłem na każde zawołanie. I tylko nocą mogłem wreszcie poczuć się wolny.
Obietnice na kredyt
– To tylko na chwilę, dopóki nie znajdziesz czegoś nowego – mówił teść, klepiąc mnie po ramieniu. – Przecież jesteśmy rodziną.
Siedziałem wtedy u niego w kuchni, z twarzą schowaną w dłoniach. Straciłem robotę, a wraz z nią całe nasze bezpieczeństwo. Moja firma padła, oszczędności się rozeszły. Teść tylko kiwał głową, jakby dokładnie przewidział taki scenariusz.
– Masz u mnie dług, zięciu – dodał, kiedy wychodziłem.
Na początku to było parę stówek, później tysiąc, potem kolejne dwa. Nie chciałem, ale nie miałem wyjścia. Praca leżała i kwiczała, a ja miałem na utrzymaniu żonę i syna. Kiedy powiedziałem teściowi, że wezmę jakąkolwiek robotę, zareagował z rozbawieniem.
– Po co ci to? Ja ci coś znajdę. Tylko weź, przyjedź w weekend, bo trzeba drzewo porąbać, a potem mi przy budowie pomożesz. Na rachunku odejmiemy.
Zgodziłem się, bo czułem, że to chwilowe. Ale to „chwilowe” nie miało końca. Z tygodnia na tydzień miałem coraz więcej pracy. Dźwigałem worki z cementem, nosiłem drewno, kopałem rów, odśnieżałem dach. Nie miałem nawet odwagi odmówić.
– Jesteś facetem czy nie? – rzucał, kiedy próbowałem coś powiedzieć. – Nie chcesz przecież, żeby dziewczyna z dzieckiem pod mostem wylądowała, co?
Czułem się, jakbym przegrał życie. Ale najgorsze było to, że żona nie widziała problemu.
– Tata tylko chce pomóc – mówiła z uśmiechem.
A ja milczałem, bo wiedziałem, że w tej rodzinie „pomoc” miała swoją cenę.
Pod jego dyktando
W sobotę zadzwonił przed ósmą.
– Paweł, przyjeżdżasz dziś? Murarze mają być na dziesiątą, a trzeba im rozłożyć rusztowanie.
Nie zapytał, czy mogę. Po prostu założył, że będę.
– Jasne, już jadę – odpowiedziałem, łapiąc za kurtkę.
Żona spojrzała znad kawy.
– Pomożesz tacie, prawda? – zapytała beznamiętnie.
W drodze do teścia próbowałem sobie wmówić, że to wszystko minie. Że jak odbijemy się od dna, to mu oddam każdy grosz. Ale w głębi duszy wiedziałem, że ten dług nie ma końca. Bo już nie chodziło o pieniądze – chodziło o kontrolę. Kiedy podjechałem, na podwórku leżała sterta belek. Teść wyszedł z garażu z uśmiechem.
– Dobrze, że jesteś. Pospiesz się, murarze nie będą czekać.
Bez śniadania, bez słowa uznania. Pracowałem cały dzień. Nawet kiedy sąsiedzi przyszli na kawę, on tylko wskazał na mnie ręką:
– A ten to nauczył się pracy dopiero jak zbankrutował.
Zalała mnie złość, ale nie powiedziałem nic. Wziąłem głęboki oddech i dźwigałem dalej. Potem jeszcze zlecił mi, żebym zawiózł jego żonę na zakupy.
– Auto masz, czas też – powiedział. – No to nie rób łaski.
Wieczorem padłem na kanapę, a teść znowu zadzwonił.
– A jutro przywieź cement z hurtowni. Masz ten mój rabat, pamiętasz?
Miałem. I miałem też świadomość, że jestem już tylko przedłużeniem jego woli.
Na każde skinienie
Niedziela. Zamiast wspólnego obiadu z rodziną, jechałem do hurtowni po cement. Kiedy wróciłem, nawet nie wyszedł z domu.
– Rozładuj na tyłach, nie zrzucaj przy bramie – rzucił przez okno, jakby mówił do kuriera.
Tego dnia miałem chwilę słabości. Usiadłem na schodku przy stercie worków i zadzwoniłem do mojego byłego wspólnika. Zapytałem, czy nie potrzebuje kogoś do pomocy przy remoncie mieszkania.
– Jasne, ale za grosze. Wiesz, jak jest – odpowiedział.
Pomyślałem: nawet grosze byłyby lepsze niż bycie darmowym parobasem u teścia. Wieczorem, kiedy próbowałem zjeść w spokoju kolację, zadzwonił znowu.
– Paweł, przypomniało mi się – musisz jutro rano podjechać do składnicy po rury. Będziesz wracał, to zajrzyj do Staszka, ma mi coś oddać.
– A może byś sam pojechał? – palnąłem, nie wytrzymując.
Zapadła cisza. Po drugiej stronie linii nie było nic.
– Słucham? – zapytał po chwili powoli, zimnym tonem.
– Nic, zrobię to – odparłem z rezygnacją, łamiąc się w środku.
Bo wiedziałem, co mnie czeka, jeśli odmówię. Cisza od żony, kąśliwe uwagi, wieczne wypominanie: kto pomógł, kto dał dach, kto ratował rodzinę. Teść nauczył się idealnie wykorzystywać mój wstyd, moją porażkę. Nie musiał już prosić ani grozić – wystarczył jeden telefon, jedno słowo. Byłem jego chłopcem na posyłki. Bez umowy, bez wynagrodzenia, bez szacunku. I tylko nocą, kiedy wszyscy spali, mogłem usiąść na balkonie i poczuć, jak łzy cisną się same.
Wreszcie nie wytrzymałem
Pamiętam dokładnie tamten wtorek. Obudziłem się z bólem krzyża, ręce miałem jak z waty, głowę ciężką. Wiedziałem, że nie dam rady – fizycznie i psychicznie. Kiedy teść zadzwonił o dziewiątej, nie odebrałem. Oddzwonił. Drugi raz, trzeci, piąty. W końcu wysłał wiadomość: „Gdzie jesteś? Miałeś być u mnie o ósmej”.
Nie odpowiedziałem. Włączyłem czajnik, zrobiłem kawę i usiadłem przy stole. Pierwszy raz od miesięcy bez pośpiechu.
– Nie jedziesz? – zapytała żona, stając w drzwiach.
– Nie. Mam dosyć. Nie jestem jego pracownikiem.
– Ale przecież…
– Przecież co? Pomaga? Szantażuje. Używa nas jak pretekstu, żeby mieć służącego pod ręką. I wszyscy udajemy, że to normalne.
Nie odpowiedziała. Patrzyła na mnie, jakby pierwszy raz mnie widziała. Pół godziny później teść stał pod naszymi drzwiami.
– Otwórz – rzucił od progu. – Masz jakiś problem? Bo jak tak, to pogadamy jak faceci.
– Nie będę już u ciebie pracował za darmo – powiedziałem spokojnie. – Oddam dług, jak znajdę robotę.
Prychnął.
– Szukaj dalej. Ciekawe, kto cię weźmie, jak wszyscy wiedzą, jak skończyłeś.
Zatrzasnąłem mu drzwi przed nosem. Ręce mi się trzęsły, ale w środku czułem ulgę. Miałem go dość. Byłem gotów jeść chleb z margaryną, byleby tylko nie być jego narzędziem. Następnego dnia dostałem telefon od znajomego – miał robotę. Słabo płatną, ale moją. Czułem, że odbijam się od dna.
Tyle kosztuje niezależność
Praca była ciężka, sezonowa i pod chmurką, ale przynosiła pierwsze własne pieniądze od miesięcy. Po dwóch tygodniach miałem na tyle odwagi, by dać żonie sto złotych i powiedzieć:
– To na zakupy. Nie od twojego ojca.
Spojrzała na banknot jak na obcy przedmiot. Przez chwilę nie powiedziała nic, a potem tylko skinęła głową. Chyba pierwszy raz od dawna poczułem, że patrzy na mnie inaczej – nie z litością, nie z rozczarowaniem. Teść się nie odzywał. Cisza ciągnęła się tydzień, dwa. W trzecim zadzwonił.
– Przywieziesz mi w sobotę drzwi z magazynu? W hurtowni już zapłacone. Tylko trzeba mieć auto z hakiem.
– Nie dam rady – odpowiedziałem. – Mam pracę.
– Pracę? – prychnął. – Pracę to ty miałeś u mnie. Teraz to najwyżej jakiś ochłap.
– Ale mój – powiedziałem krótko i się rozłączyłem.
Wieczorem żona siedziała cicho, dłubiąc widelcem w ziemniakach. W końcu odezwała się:
– Tata pytał, czemu tak z nim pogrywasz. Mówi, że przecież cię nie zmuszał.
– Nie musiał – odparłem. – Robił to lepiej. Wciągał mnie, krok po kroku, aż zostałem jego niewolnikiem. I nikt nie protestował. Nawet ty.
Wyszła z kuchni bez słowa. Może zaczęła rozumieć. Może nie. Ale ja wiedziałem jedno – nie wrócę do tego, co było. Wolę najmniejszy grosz zarobiony uczciwie, niż kolejne „przysługi” za milczącą cenę.
Godność za kilka złotych
Wciąż nie wyszliśmy na prostą. Każdy miesiąc to łatanie dziur, dzielenie każdej złotówki, odkładanie najprostszych przyjemności na „kiedyś”. Ale jest jedna rzecz, którą odzyskałem – szacunek do samego siebie.
Nie jestem już parobasem teścia. Nie siedzę na jego podwórku z łopatą w ręku i głową pełną złości. Nie patrzę już na żonę z wyrzutem, że nie widzi, jak bardzo mnie niszczy układ, który sama wspiera. Teraz wracam do domu zmęczony, ale dumny. Bo wszystko, co mam, jest moje. Małe, kruche, ledwo się trzyma, ale moje.
Teść czasem jeszcze dzwoni. Nigdy już z prośbą – zawsze z tonem rozkazu.
– Masz czas? Trzeba...
– Nie mam – przerywam i odkładam słuchawkę.
Z początku ciężko mi było tak reagować. Czułem się, jakbym palił mosty. Ale prawda jest taka, że to nie były mosty – to były łańcuchy. A ja je teraz zrywam. Po jednym. A żona? Nie wiem, co o tym wszystkim myśli. Przestała mnie namawiać do wizyt u ojca. Coraz częściej patrzy na mnie bez tej cichej wyższości, którą miała, gdy jej „tata wszystko załatwiał”. Może coś pękło też w niej. Może nie. Ale jeśli mam być szczery – przestałem to analizować. Już nie chcę żyć, pytając ciągle, co inni o mnie sądzą.
Zrozumiałem jedno: mogę być biedny, mogę być zmęczony. Ale wolę to, niż sprzedać własną godność za kolejne „przysługi”.
Paweł, 38 lat
Czytaj także:
- „Liczyłam na romantyczny wieczór z moim chłopakiem. Wywiózł mnie na pole truskawek i kazał je zbierać”
- „Koleżanka z pracy podstawiła mi nogę, by zdobyć awans. Zdziwiła się, kiedy to ja zostałam jej szefową”
- „Siostra pokazała mi nagranie z wieczoru kawalerskiego Pawła. Serce mi pękło, ale musiałam zakończyć tę farsę”

