Reklama

Mówią, że trzeba żyć tak, jakby jutra miało nie być. Kiedyś tego nie rozumiałam. Teraz wiem, że żyje się raz i najważniejsze jest zadbać o swoje potrzeby. Być może gdybym wiedziała wcześniej to, co wiem obecnie, moje życie potoczyłoby się inaczej, kto wie?

Od dzieciństwa byłam osobą ciekawą świata. Lubiłam szkolne wycieczki i wakacyjne wyjazdy, uchodziłam za powsinogę. Zwiedzanie było moją pasją, a najbardziej ulubionym przedmiotem w szkole stała się oczywiście geografia. Przy czym równie mocno fascynowały mnie egzotyczne krańce świata, jak i najbliższa okolica.

Na bliższe i dalsze wycieczki wybierałam się z przyjaciółkami piechotą lub na rowerze. Miałyśmy zgraną paczkę, każda z nas solidnie przygotowywała się do kolejnych podróży po okolicy. Wertowałyśmy przewodniki, studiowałyśmy mapy i przemierzałyśmy kilometry. I marzyłyśmy o tym, że jak dorośniemy, to będziemy podróżować autostopem po świecie. Zanim to jednak miało nastąpić, należało zdobyć wykształcenie i zawód.

Szybko zrozumiałam, że pasja to jedno, a codzienne życie to zupełnie co innego. Podróże, zwłaszcza te dalsze, kosztują i trzeba mieć niezłe źródło utrzymania, by sobie na nie pozwolić. Skupiłam się więc na ukończeniu dobrych studiów i znalezieniu pracy, która choć trochę byłaby zgodna z moimi zainteresowaniami. Ostatecznie stałam się częścią zespołu wydającego przewodniki turystyczne.

Wydawał się dobrą partią

Gdy poznałam Januarego, miałam już swoje lata. Wcześniej spotykałam się z kilkoma chłopakami, jednak z żadnym nie związałam się na dłużej. January był kilka lat starszy ode mnie i zdecydowanie się od nich różnił. Wciąż jednak nie byłam pewna, czy chcę z nim spędzić resztę życia. Gdy przedstawiłam go rodzicom, usłyszałam od mamy:

– Chwała Bogu, córeczko! Już myślałam, że zostaniesz starą panną!

– Mamo, ale ja wcale nie jestem pewna, czy to jest ten jedyny… – oponowałam.

– Gienia, ty głupot nie opowiadaj! Przystojny, wykształcony, dobrze mu z oczu patrzy i jeszcze całkiem nieźle zarabia. Czego więcej chcesz?

– Ale miłość, braterstwo dusz…

– Córcia, ty mnie nie rozśmieszaj! To przereklamowane brednie. Braterstwo dusz, dobre sobie! Zresztą, przecież on poza tobą świata nie widzi, kuj żelazo, póki gorące, żeby się nie rozmyślił!

I w ten oto sposób własna matka przekonała mnie do ślubu z Januarym. Który rzeczywiście był dobrym człowiekiem, całkiem zaradnym życiowo, potrafiącym zadbać o siebie i swoją rodzinę. Może nie był super romantyczny, ale otaczał mnie troską, okazywał szacunek i liczył się z moim zdaniem. Tak właściwie to nie mogłam narzekać, trafiła mi się całkiem dobra partia.

Marzenia musiały poczekać

Swoje marzenia o podróżach musiałam odłożyć na półkę. Choć obydwoje zarabialiśmy całkiem przyzwoicie, to nie na tyle, by stać nas było na poważniejsze wyjazdy. Ponadto zgranie naszych urlopów tak naprawdę graniczyło z cudem, ledwie udawało nam się w sierpniu wyszarpać wspólne dwa tygodnie na wyjazd nad morze lub na Mazury. Mieliśmy ulubione miejscówki, które odwiedzaliśmy co roku.

Podczas tych wyjazdów widziałam, jak bardzo się od siebie różnimy. January całe dnie spędzał na leżaczku lub kocyku nad wodą, wieczorami zaś zaszywał się z książką na tarasie lub w innym ustronnym miejscu i nic więcej się dla niego nie liczyło. Ja przemierzałam okolice wzdłuż i wszerz, piechotą, na rowerze, a czasem konno – zależnie od tego czym akurat dysponowano w okolicy.

Oczywiście, próbowałam namawiać męża do aktywności.

– Kochanie, piętnaście kilometrów stąd jest zamek, który warto zobaczyć, może wybralibyśmy się tam wspólnie?

– Ale po co? Co może być ciekawego w starym zamczysku?

– Jak to co? Przez pewien czas mieszkali tam przedstawiciele dworu królewskiego. Legenda głosi, że…

– Gienia, ty i te twoje legendy! Może nie wyglądam, ale ja już naprawdę z bajek wyrosłem!

– Ale nie chcesz zobaczyć czegoś nowego? Ruszyć się trochę, rozprostować kości?

– Z tego, co mówisz, to ten zamek raczej do nowych nie należy. A ruszać się nie chcę. Mam wystarczająco dużo ruchu w pracy, przyjechałem tu odpoczywać.

Mieliśmy czas i pieniądze

Pocieszałam się, że na emeryturze będziemy mieć więcej czasu i możliwości, by wspólnie gdzieś wyjechać i zobaczyć kawałek świata. Tym bardziej że Bóg nie pobłogosławił nas potomstwem, tak jakoś wyszło, więc wszelkie finansowe nadwyżki lokowałam na koncie, lokatach, czy też inwestowałam w obligacje. Liczyłam na to, że kiedy praca przestanie mieć wpływ na nasze grafiki, znajdziemy czas i chęci, by wykorzystać oszczędności i spełnić moje marzenia.

Bo że podróże są głównie moim marzeniem – to zdążyłam zrozumieć. Ufałam jednak, że Januaremu po przejściu na emeryturę będzie brakowało nieco aktywności fizycznej, jakiej dostarczała mu praca. Miałam nadzieję, że właśnie w ten sposób uda mi się namówić go na wspólny wyjazd. Zresztą, od biedy mogliśmy iść na kompromis, jak do tej pory: on mógł spędzać czas w hotelu czy na plaży zagranicznego kurortu, a ja mogłam odbywać fakultatywne wycieczki po okolicy.

Nie dał się namówić

I gdy tylko January odebrał pierwsze świadczenie emerytalne, przypuściłam atak na niego.

– Kochanie, teraz już nie musimy oglądać się na plan urlopów w naszych zakładach pracy, chcąc wyjechać – zagaiłam.

– A kto powiedział, że chcemy wyjechać?

– No przecież zawsze w wakacje gdzieś jeździliśmy!

– Ale teraz nie pracujemy, więc nie mamy wakacji i już nigdzie jeździć nie musimy.

– Nie musimy, ale możemy!

– Ale po co? – szczerze zdziwił się mój mąż.

– Jak to: po co? Żeby zwiedzić kawałek świata. Żeby zobaczyć coś nowego. Żeby odpocząć…

– Żeby odpocząć? Chyba żeby się zmęczyć. Kochanie, przeszedłem na emeryturę i mogę cieszyć się czasem wolnym: posiedzieć w domu, pooglądać telewizję, poczytać ulubione książki.

– Ale przecież gdybyśmy wyjechali do jakiegoś zagranicznego kurortu, to tam również mógłbyś odpoczywać, oglądać telewizję, czytać ulubione książki…

– I płacić za to kupę kasy?

– Kochanie, takie wyjazdy obecnie nie kosztują już fortuny, a my mamy trochę oszczędności…

– Ale wolę je wydać na co innego.

– Chyba na parę kapci – rzuciłam z przekąsem i dałam sobie spokój z przekonywaniem go do mojej wizji przyszłości.

A właśnie, że będę szczęśliwa

Niedawno obchodziłam urodziny. Od jednej z przyjaciółek dostałam pareo w przepięknych kolorach – dokładnie takie, o jakim marzyłam. Podziękowałam jej, po czym najzwyczajniej w świecie się rozpłakałam.

– Nie podoba ci się? – przestraszyła się Baśka.

– Wręcz przeciwnie – rozszlochałam się. – Jest przepiękne!

– To czemu ryczysz? – zdziwiła się.

– Bo… Bo nie będę miała, gdzie go założyć!

Po czym opowiedziałam Baśce, jak bardzo rozczarowało mnie życie, z moim mężem na czele.

– I dopiero teraz zrozumiałam, jak niewiele mamy ze sobą wspólnego! – zakończyłam swój monolog.

– Gienia, ale to przecież nie koniec świata!

– No, dla mnie tak…

– Właściwie, to z nieba mi spadasz!

– Jak to? – teraz to ja się zdziwiłam.

– Od kilku lat marzę o tym, by pojechać na Wyspy Kanaryjskie. Najlepiej poza sezonem i nie z biurem podróży. Tylko że nie chciałabym jechać sama…

– Czy ty mi właśnie proponujesz wspólny wyjazd?

– A pojechałabyś ze mną? Twój mąż mógłby sobie do woli siedzieć w kapciach przed telewizorem, a ty przecież zawsze chciałaś podróżować.

– No też pytanie! To dokąd jedziemy? I kiedy?

– Wiesz, trochę już sprawdzałam, trochę planowałam, ale myślę, że nikt nie zaplanuje tego wyjazdu lepiej, niż ty.

Nie będę się prosić

Miesiąc później miałyśmy już dokładnie opracowaną podróż życia. Miałyśmy odpowiednie konta bankowe i karty płatnicze do nich, przygotowałyśmy odpowiednią ilość gotówki, wykupiłyśmy ubezpieczenie, zamówiłyśmy noclegi. Pozostało mi tylko poinformować męża o moim wyjeździe. Postanowiłam postawić go przed faktem dokonanym.

Kochanie, w poniedziałek wyjeżdżam – powiedziałam, gdy akurat skończył się jego ulubiony teleturniej w telewizji.

– Sama? – zapytał.

– Nie, z Baśką.

– O, a dokąd?

– Na Wyspy Kanaryjskie.

– Gdzie, przepraszam?

– Na Kanary, kochanie.

– Ale to przecież daleko. I drogo.

– Ani daleko, ani drogo. Nie bój się, na chleb ci nie zabraknie. Zresztą, zamówiłam ci obiady w barze koło księgarni, żebyś nie musiał gotować.

– No dobrze… A długo cię nie będzie?

– Prawdopodobnie miesiąc.

– Oszalałaś! – spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Po czym przełączył kanał w telewizorze i zaczął oglądać swój ulubiony program. Odczytałam to jako błogosławieństwo na wyjazd.

Genowefa, 64 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama