Reklama

Od 10 lat wychowuję córkę samotnie. Z zawodu jestem nauczycielką polskiego. Mój były mąż, Andrzej, wyprowadził się do innego miasta i, nie licząc przelewów alimentacyjnych, raczej nie bierze udziału w naszym życiu. Z Weroniką, moją córką, zawsze byłyśmy blisko. Mówiłyśmy sobie wszystko. No… prawie wszystko.

Od zawsze wiedziałam, że świat nie będzie jej sprzyjał, jeśli nie będzie dobrze wykształcona. Sama skończyłam studia, robiłam podyplomówki, jeździłam na szkolenia – żyłam w przekonaniu, że jeśli chcesz coś osiągnąć, musisz być lepsza niż reszta. Tę zasadę próbowałam przekazać Weronice.

I przez długi czas myślałam, że mi się udało. Córka była jedną z lepszych uczennic. Ambitna, błyskotliwa, z ciętym językiem. Inwestowałam w jej rozwój – kursy, korepetycje, obozy językowe. Ale wszystko zaczęło się sypać w trzeciej klasie liceum. Najpierw ironiczne komentarze o nauczycielach. Potem wagary. I wreszcie ta rozmowa…

Byłam w szoku

Nie będę zdawać matury. To papier dla frajerów – rzuciła z takim spokojem, jakby mówiła o zmianie planów na kolację.

Zamarłam. Czajnik zaczął głośno syczeć, ale ja tylko stałam i patrzyłam na Weronikę, jakby nie rozumiała, co właśnie powiedziała. Moja córka. Moje dziecko. Moja nadzieja. Patrzyła mi prosto w oczy, z tą swoją nową, niepokorną miną. Wargi zaciśnięte, ramiona skrzyżowane.

– Co ty wygadujesz? – wyjęłam czajnik z podstawki zbyt gwałtownie, woda chlusnęła mi na rękę, ale nawet nie jęknęłam. – Weronika, opanuj się.

– Mamo, to ty się ogarnij. Uczysz w tej systemowej farsie, więc trudno ci to zrozumieć. Ale ja nie będę marnować życia na coś, co nie ma sensu. Nie chcę żyć tak jak ty. Stres, kredyt i nerwica.

Zrobiło mi się niedobrze. Jakby ktoś wrzucił mi do żołądka kamień. Oparłam się o blat.

Nie pozwolę ci zmarnować życia! – krzyknęłam. – Przecież ty nie masz pojęcia, jak działa świat! Myślisz, że jak pstrykniesz palcem, to wszystko się ułoży?!

– Przynajmniej spróbuję. Ty nigdy nie próbowałaś. Tylko robiłaś wszystko, co trzeba. I zobacz, gdzie cię to zaprowadziło – rzuciła i ruszyła do drzwi.

– Weronika, nie wychodź teraz! Nie skończyłyśmy!

– Właśnie skończyłyśmy.

Trzasnęły drzwi. Zostałam sama w ciszy, tylko czajnik jeszcze lekko buczał. Oparłam się o stół. Czy to moja wina? – to pytanie wracało do mnie od tygodni, a teraz brzmiało jak wyrok.

Córka się buntowała

Nie poszła do szkoły następnego dnia. Ani tego kolejnego. Leżała do południa w łóżku, potem znikała gdzieś z plecakiem przerzuconym przez ramię, wracała późnym wieczorem, z włosami pachnącymi dymem i słodkimi perfumami. Zostawiała po sobie ciszę i śmiech, który dobiegał zza zamkniętych drzwi, gdy rozmawiała przez telefon. I mnie – po drugiej stronie ściany – zostawiała z bezsennością i bezsilnością.

Nie wiedziałam, co robić. Siedziałam z notesem na kolanach i spisywałam plan działania. Punkt pierwszy: rozmowa z wychowawczynią. Punkt drugi: może psycholog. Punkt trzeci: zagrozić odcięciem internetu.

W połowie listy zatrzymałam się. Bo przecież już to robiłam. I nic nie działało. Żadne „jeśli nie wrócisz do szkoły, to…”. Ona tylko wzruszała ramionami. Miała siedemnaście lat i twarz, jakby znała już odpowiedzi na wszystkie pytania świata.

Nie chciała mnie słuchać

Wieczorem podeszłam do jej pokoju. Drzwi były lekko uchylone. Pukałam. Zero reakcji.

– Weronika… – zaczęłam cicho. – Zróbmy coś razem. Kino? Spacer? Wiesz, że w piątek grają ten film, co go lubiłaś…

– Nie mam ochoty – rzuciła sucho, nawet nie podnosząc wzroku znad ekranu.

Wtedy podjęłam decyzję. Skoro nie słucha mnie jako matki, może posłucha mnie jako kobiety, która się boi. Następnego dnia odwołałam wszystkie lekcje, założyłam dżinsy, których nie nosiłam od lat, i pojechałam za nią.

Pod liceum już jej nie było, ale znalazłam ją. W kawiarni. Przy stoliku z chłopakiem starszym o dobre kilka lat. Z brodą, skórzaną kurtką i wzrokiem pełnym pogardy. Zamówiłam herbatę i usiadłam przy jednym stoliku tak, żeby mnie nie widziała. Patrzyłam, jak śmieje się przy nim – szczerze, beztrosko. Z takim błyskiem w oczach, jakiego nie widziałam od miesięcy. I wtedy do mnie dotarło: to nie szkoła była problemem. To ja.

Obie się męczyłyśmy

Nie spałam tej nocy. Przewracałam się z boku na bok, a obraz Weroniki przy tamtym stoliku wracał jak natrętna mucha. W końcu wstałam, zeszłam do kuchni i siedziałam przy blacie, gapiąc się w okno, jakby ciemność miała mi coś podpowiedzieć.

Nad ranem usłyszałam, jak skrada się do domu. Nie zapaliłam światła. Czekałam, aż przejdzie obok, nie zauważy mnie. Ale wtedy odezwałam się, cicho:

– Byłam tam.

Zatrzymała się jak wryta. W drzwiach, z ręką na klamce.

– Co?

– Widziałam cię. W tej kawiarni. Z nim.

– Podsłuchiwałaś mnie? – podniosła głos. – Serio, mamo? Przestałaś udawać, że mi ufasz?

– Weronika, ja się boję. Nie wiem już, co robić. Znika mi moje dziecko. Codziennie po trochu.

Westchnęła, a potem powoli weszła do kuchni i usiadła naprzeciwko mnie. Jej włosy były potargane, oczy podkrążone. Ale nie uciekła wzrokiem. I to mnie zaskoczyło.

– Ty nie widzisz, że ja duszę się w tym, co dla mnie wymyśliłaś? – zaczęła drżącym głosem. – Od dziecka miało być tylko jedno: dobre stopnie, olimpiady, kursy. A ja… ja nie wiem nawet, kim jestem, bo całe życie byłam twoim projektem.

Milczałam.

– Ty mnie nie kochasz. Ty kochasz wizję mnie. Taką, jaka pasuje ci do dumnego opowiadania koleżankom.

– To nieprawda – powiedziałam cicho. – Kocham cię. Boję się tylko, że sobie nie poradzisz. Że spadniesz z jakiejś wysokości i już nie wstaniesz.

– Bo ty kiedyś spadłaś, prawda? I teraz budujesz mnie ze stali, żebym nie miała prawa się potłuc.

Nie odpowiedziałam. Weronika położyła głowę na stole. I wtedy, pierwszy raz od miesięcy, zaczęła płakać. A ja nie mówiłam nic. Tylko siedziałam przy niej i głaskałam ją po włosach. Bo może na razie tyle mogłam zrobić.

To była szczera rozmowa

Dwa dni później zaproponowałam jej, żebyśmy pojechały razem za miasto. Bez planu, bez spiny, bez książek, notatek i rozmów o przyszłości. Wzięłyśmy termos z herbatą, dwie kanapki i koc. Weronika z początku się krzywiła, ale wsiadła do auta bez oporu. To był pierwszy mały cud.

Siedziałyśmy na wzgórzu, z którego rozciągał się widok na całe miasteczko. Wiatr rozwiewał jej włosy, pachniała zimą i szamponem. Przez dłuższą chwilę żadna z nas się nie odzywała.

Chcesz wiedzieć, czego się boję? – zapytała w końcu.

Kiwnęłam głową. Z trudnością.

– Że nie dam rady. Że jak pójdę twoją drogą, to się uduszę. A jak wybiorę swoją, to skończę z niczym. Że rozczaruję wszystkich. Siebie też.

– A jaka to jest ta twoja droga?

Zastanowiła się chwilę. Spuściła wzrok.

Marzy mi się małe studio tatuażu. Podróże. Warsztaty. Spotkania z ludźmi, którzy myślą inaczej. Nie chcę siedzieć w klasie, licząc punkty za rozprawkę, która nikogo nie obchodzi.

Westchnęłam. Bo to był moment, w którym powinnam ją przekonywać. Ale zamiast tego powiedziałam:

– A jeśli ci się nie uda?

– To wstanę. I spróbuję jeszcze raz. Ale przynajmniej nie będę mogła sobie zarzucić, że nie spróbowałam.

– Nie musisz być mną, Weronika. Ale proszę… nie zamykaj sobie drzwi, zanim zobaczysz, co za nimi jest.

Pokiwała głową, bardzo powoli. I wtedy, pierwszy raz od miesięcy, uśmiechnęła się do mnie tak, jak kiedyś. Trochę nieśmiało. Trochę z ulgą. I wiedziałam, że coś się zmieniło. Ale jeszcze nie wiedziałam – czy to była odwaga, czy już kapitulacja.

Nie poszła na maturę

W dniu matur Weronika nie wstała z łóżka. Ja – jak głupia – zrobiłam śniadanie, postawiłam kubek z herbatą na stole i czekałam, aż wyjdzie z pokoju. Nawet przygotowałam jej odpowiednie ciuchy, chociaż wiedziałam, że to bez sensu. Że nie pójdzie.

Wyszła dopiero około południa. W dresie, z włosami związanymi niedbale gumką. Przeszła obok mnie bez słowa, jak cień. Zanim zniknęła w łazience, rzuciła przez ramię:

– Nie idę. Wiesz przecież.

Zabolało. Bardziej niż się spodziewałam. Jakby ktoś odciął mi kawałek serca. Ale tylko skinęłam głową. W milczeniu. Jakiś czas później znalazła pierwszą pracę – w małym studio tatuażu tak jak chciała. Na początku sprzątała, odbierała telefony. Potem zaczęła uczyć się szkicować. Nosiła czarne bluzy i wracała do domu z uśmiechem. Była szczęśliwa. A ja? Ja udawałam, że też.

Wieczorami kładłam się spać i pytałam siebie, czy zrobiłam wszystko, co mogłam. Czy mogłam być inną matką? Czy mogłam ją lepiej zrozumieć? Czy to, że jest szczęśliwa bez matury, znaczy, że się myliłam całe życie?

Musiała do tego dojrzeć

Minął rok. A ona mnie zaskoczyła.

– Może jednak zrobię maturę. Eksternistycznie. Ale wtedy, kiedy ja będę chciała. Nie teraz.

Pokręciłam głową i przytuliłam ją mocno. Bo wiedziałam, że to nie była porażka. To był jej wybór. Jej rytm. A ja… wreszcie się nauczyłam, że nie można wygrać życia za kogoś. Można tylko nie przeszkadzać mu żyć.

Czasem patrzę na nią, jak zmywa naczynia w naszej mikroskopijnej kuchni i gadatliwie opowiada o klientce, która przyszła na tatuaż z cytatem z Mickiewicza, ale nie wiedziała, że to Mickiewicz. Śmiejemy się razem, choć we mnie gdzieś głęboko nadal coś się zaciska. Bo czasem nadal się boję.

Boję się, że coś przegapi, że świat będzie dla niej brutalny, że się zawiedzie. Boję się, że nie poradzi sobie bez papierka – tego przeklętego dowodu dorosłości, który tak bardzo chciałam, by miała. Ale nie mówię jej tego. Zrozumiałam, że moje lęki nie mogą być jej więzieniem.

Patrzę na nią, jak dorasta – na własnych warunkach. Jak myli się, jak uczy, jak czasem wraca do domu z oczami pełnymi łez, a czasem – z entuzjazmem, którego nie potrafię już odnaleźć w sobie.Nie wtrącam się. Czekam. Jestem. I wiem, że choć przez całe życie chciałam ją „uratować”, to najtrudniejsze, co musiałam zrobić jako matka, to pozwolić jej być wolną.

Klara, 44 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama