„Babcia dała mi przepis na ekonawóz do pelargonii. Stosuję go 1:10 i teraz uginają się od kwiatów”
„Kiedy podlewałam tym pierwszy raz pelargonie, naprawdę miałam wrażenie, że robię coś podejrzanego. Rozcieńczałam ostrożnie, 1:10, jak babcia mówiła. Smród był konkretny, ale serce miałam pełne nadziei. A nos zatykałam chusteczką”.

Samotność była tym, co mnie najbardziej uwierało przez ostatnie miesiące. Zwłaszcza po rozwodzie. Zawsze byłam raczej typem „zrób se sama” – graficzka freelance, laptop, Spotify, kubek po kawie i brak stanika. Przez lata żyłam w rytmie briefów i deadline’ów, a znajomi powoli znikali z radarów, bo ciągle siedziałam w pracy. Tylko że po rozwodzie zaczęłam się krztusić tym wszystkim. Laptop mnie mierził, a pod koniec dnia miałam wrażenie, że moje ciało wrasta w krzesło.
Potrzebowałam zmiany
Wtedy pojawił się pomysł – wrócić do korzeni. Dosłownie. Rodzice przepisali mi dom po dziadkach, taki z duszą i z ogrodem, w którym kiedyś babcia hodowała pelargonie, że ludzie z drugiego końca miasteczka przychodzili je podziwiać. Pomyślałam: czemu nie? Zmiana klimatu, spokój, zero korków, własne jabłka, a może i kurka za płotem.
Pierwsze dni po przeprowadzce były dziwne. Nagle dzwonił dzwonek do drzwi, a to sąsiadka z ciastem, a to listonosz, a to dzięcioł walił w drzewo. Ale najbardziej uderzyła mnie cisza. Ta, która nie wkurza, tylko leczy.
Zaczęłam się kręcić po ogrodzie, próbując odróżnić tulipany od chwastów. Oczywiście bez skutku. I wtedy zadzwoniłam do babci. Była akurat w sanatorium, rozanielona, jakby zamiast borowin mieli tam prosecco.
– Babciu, jak ty sprawiałaś, że te pelargonie były takie piękne? Bo ja mam tu zwiędłe resztki i brakuje tylko tabliczki „RIP”.
Babcia parsknęła śmiechem i obiecała, że powie mi swój „sekretny przepis”. Nie spodziewałam się wtedy, że ten przepis zrobi tyle szumu. Nie tylko w ogrodzie, ale i w całym sąsiedztwie.
Babcia zdradziła mi sekret
– Nawóz z pokrzywy, dziecko. Tylko to. Żadnych cudów z marketu – powiedziała babcia z takim przekonaniem, jakby odkryła nowy lek na raka.
– Ale to nie śmierdzi? – zapytałam z wahaniem, stukając paznokciem w notatnik.
– No trochę jak szambo. Ale działa! – zarechotała. – Jak raz podlejesz, to pelargonie ci wyrosną takie, że wszyscy będą ci zazdrościć.
Babcia zaczęła mi opowiadać, jak kiedyś, jeszcze za życia dziadka, wygrała konkurs ogrodniczy. Jej pelargonie zajęły pierwsze miejsce i były nawet w lokalnej gazetce. Dziadek podobno chodził potem po sklepie z tym wycinkiem w kieszeni, jakby to jego kwiaty wygrały.
– Trzeba tylko świeżych pokrzyw – tłumaczyła. – Młodych, bez korzeni. Całe wiadro. Zalać wodą, najlepiej deszczówką. I odstawić.
– Na ile? – spytałam.
– Na tyle, żeby sąsiedzi zaczęli się skarżyć na smród.
Zrobiłam notatki, podziękowałam i rozłączyłam się, kręcąc głową. Co ja wyprawiam, pomyślałam. Ale następnego dnia uzbroiłam się w rękawice ogrodowe i poszłam na pokrzywowe łowy. Parzyły jak diabli. Do wiadra ledwo je zmieściłam, zalałam wodą, przykryłam i postawiłam przy komórce. Po dwóch dniach już waliło tak, że nawet kotka sąsiadki nie podchodziła pod płot.
Kiedy podlewałam tym pierwszy raz pelargonie, naprawdę miałam wrażenie, że robię coś podejrzanego. Rozcieńczałam ostrożnie, 1:10, jak babcia mówiła. Smród był konkretny, ale serce miałam pełne nadziei. A nos zatykałam chusteczką.
Nie tylko ja byłam w szoku
Nie wiem, co babcia dodała do tego przepisu – może szczyptę czarów, może wspomnienie dziadka – ale po pewnym czasie ogród wyglądał, jakby przeżył mutację genetyczną.
Pelargonie… one nie rosły. One wybuchły. Kwitły na czerwono, różowo, biało, jakby brały udział w jakimś lokalnym konkursie piękności i każda walczyła o tytuł Miss Kwiatów. Liście jak talerze, łodygi grube i jędrne.
Pierwsza zareagowała pani Miecia, emerytka z sąsiedztwa, co zwykle udaje, że nie patrzy, ale zawsze wszystko wie.
– A to te... jak to się mówi... GMO? – zapytała, zaglądając zza płotu.
– Nie, pokrzywy – odpowiedziałam z dumą, jakby to był tytuł mojego doktoratu.
– No ładnie ci to wyszło – przyznała, ale w jej głosie była nuta czegoś więcej. Czegoś, co później zidentyfikowałam jako… zazdrość?
Zaczęło się. Przechodnie się zatrzymywali. Pytali, robili zdjęcia. Jedna dziewczyna z podstawówki zatrzymała się z telefonem i szepnęła do koleżanki: „Zobacz, jak na Instagram”. No właśnie – sama zaczęłam wrzucać fotki. Dla śmiechu. Dla babci. Dla siebie.
I wtedy pojawiła się ona – Zofia. Sąsiadka z naprzeciwka. Zawsze z trwałą na głowie i spojrzeniem jak radar.
– No, no... kombinujesz coś, Anitko – powiedziała pewnego dnia, przekrzywiając głowę jak pies, który wyczuł kota.
– Pokrzywy, pani Zosiu – odparłam z uśmiechem. – I dużo cierpliwości.
– Nie każdy musi kombinować z chemią – rzuciła cicho i poszła dalej.
Czułam, że jeszcze wróci.
Pojawiły się plotki
Na początku było tylko to spojrzenie. Zofia, stojąca z konewką, patrzyła spod oka jak agentka CBŚ, której coś „nie gra w papierach”. Potem zaczęło się szeptanie. Najpierw w warzywniaku:
– Nie wiem, pani Krysiu, ale to nie jest normalne, żeby tak kwitły... Może coś dolewa z tych swoich internetów?
Kolejne donosy trafiały do mnie przypadkiem. Dzieci z sąsiedztwa przestały bawić się pod moim płotem. A wcześniej ganiały się tam całe popołudnia.
– Mama mówiła, żeby nie podchodzić, bo tam śmierdzi – usłyszałam przez uchylone okno.
Poczułam, jak we mnie coś pęka. Serio? Przez nawóz? Przez pokrzywy?
Ale prawdziwy cios przyszedł pewnego wieczoru. Siedziałam przy kuchennym stole, próbując narysować ilustrację do nowego zlecenia, kiedy przez otwarte okno doleciały do mnie głosy.
– Mówię ci, ona coś tam fermentuje... Może to nawet nielegalne.
– Nie wiem, teraz wszystko można hodować.
– I jeszcze wrzuca to na Instagram! To się potem młodzież inspiruje.
Zamarłam. Moje policzki zapłonęły. Głupio mi było, chociaż nic nie zrobiłam. Jakby moje pelargonie zbroiły się do ataku na sąsiedzką moralność. Tego dnia podjęłam decyzję: koniec z milczeniem. Skoro Zofia i reszta mają coś do powiedzenia, to ja też. I powiem to głośno.
Nie chciałam siedzieć cicho
Zofia stanęła przy moim płocie o siódmej rano, w szlafroku i z papilotami na głowie, jakby właśnie to był najlepszy moment, by zrobić awanturę.
– Można na słówko? – zawołała przez szczeliny siatki, bez cienia uśmiechu.
Wyszłam w dresie, z kubkiem kawy. Jeszcze nie dobudzona, ale już czując nadciągającą burzę.
– Słucham?
– Bo, kochana, ja rozumiem, że pani lubi się bawić w naturę, ale to już zakrawa na przesadę. Dzieci śmierdzą po zabawie koło płotu. Moja wnuczka wróciła do domu i babcia mówi, że „pachnie jak gnój”. A sąsiad spod trójki pytał, czy tu czasem nie hodujecie czegoś dziwnego.
– To zwykły nawóz z pokrzywy, pani Zosiu. Fermentuje przez chwilę, ale potem… – zaczęłam spokojnie, ale przerwała mi ruchem dłoni.
– Ale po co aż tak? Przecież pelargonie tak czy siak by zakwitły.
– To babciny przepis. Naturalny. Ekologiczny. I dzięki niemu kwitną lepiej.
– A ja uważam, że to próba zwrócenia na siebie uwagi! – wypaliła, jakby obnażała moją najgłębszą motywację. – Najpierw panienka przyjeżdża z miasta, potem Instagram, a teraz eksperymenty z nawozem. Może jeszcze filmik nakręcisz?
Zamrugałam. Nie byłam gotowa na takie tempo.
– A może to pani zazdrości, że komuś coś rośnie bez nawozu w proszku z supermarketu?
– Zazdrości?! – Zofia aż się zakrztusiła.
Zosia zacisnęła usta. Spojrzała na mój ogród. Na czerwone, bujne kwiaty. I bez słowa odeszła, zostawiając po sobie tylko trzask furtki. Kilka dni później zauważyłam wiadro w jej ogrodzie. Stało w cieniu, przy płocie. Przykryte szmatą. Zgniły zapach unoszący się wieczorem z tamtej strony miał w sobie coś znajomego.
Zyskałam szacunek
Dziwne rzeczy zaczęły się dziać. Pani Grażyna z klatki obok podeszła do mnie z notesikiem.
– Anitko, a to się rozcieńcza w jakich proporcjach? – zapytała, jakby właśnie chciała ugotować rosołek, a nie nawóz o zapachu kiszonego piekła.
– 1:10. Tylko nie lej na liście, bo może je przypalić.
– Aha. A ty deszczówkę zbierasz w beczce czy w garnkach?
I tak poszło. Jedna sąsiadka, druga, potem pan Janusz, który do tej pory rozmawiał tylko ze swoją kosiarką. Nagle okazało się, że jestem lokalną ekspertką od ekologicznego nawożenia. Ktoś przyniósł mi słoik ogórków, ktoś inny jabłka z działki w podziękowaniu,
A Zofia? Przestała komentować. Zniknęła z pola widzenia. Ale widziałam przez żywopłot, jak podlewa swoje pelargonie z wiadra, które tydzień wcześniej tak bardzo ją obrzydzało. Nawet rękawice ogrodowe miała takie same jak moje. Przypadek?
Zaczęłam pisać posty nie tylko na Instagramie, ale też na lokalnej grupie „Ogródek z duszą”. Wrzucałam zdjęcia, przepisy, porady. Zgłosiła się do mnie dziewczyna z pobliskiej szkółki roślin: „Może byśmy coś wspólnie nagrały?”. Zgodziłam się. Z dnia na dzień mój ogród przestał być tylko terapią. Stał się miejscem, które leczyło nie tylko moje znużenie, ale też samotność.
I choć smród nawozu czasem wciąż był... brutalnie obecny, to ja zaczęłam go lubić. Bo pachniał czymś, czego długo nie czułam: spokojem. I satysfakcją.
Anita, 34 lata
Czytaj także:
- „Syn kochał moje wszystkie żony bardziej niż ja. Po piątym ślubie coś w nim nagle pękło”
- „Zarezerwowałem apartament dla zakochanych, a wzięli nas za matkę z synem. To dało mi do myślenia”
- „Gdy urodziłam dziecko, mąż zaczął często znikać z domu. Byłam w szoku, gdy odkryłam, co i z kim robi”

