Zostanę tu!

Nie szukałam przygód. Los zdecydował za mnie.
/ 13.06.2007 12:29
Dzisiaj myślę, że dziadek bardzo chciał, żebym zamieszkała na jego wsi i odmieniła swoje życie. Nie szukałam przygód. Los zdecydował za mnie.




Zdjęłam skobel, pchnęłam furtkę. Podwórko przywitało mnie soczystą zielenią. W sadzie kwitły wiśnie, w ogrodzie malwy puszczały pąki.
"Babciu, dziadku! Jestem, szkoda tylko, że was już nie ma" – uśmiechnęłam się smutno. Weszłam do ich domu.
W środku panował chłód, rzuciłam więc torby i od razu zeszłam do piwnicy napalić w piecu centralnego ogrzewania. Dorzucając węgla, przypominałam sobie, jak dziadek i tata toczyli spory o ten piec. Dziadek uważał, go za fanaberię, tata twierdził, że jest absolutnie niezbędny...
– Jest tu kto? – podskoczyłam na dźwięk obcego głosu. Serce biło mi jak oszalałe. Nie zastanawiając się długo chwyciłam pogrzebacz i najciszej jak umiałam wspięłam się po schodach.
W sieni stał rosły mężczyzna.
– Kim pan jest? – starałam się być stanowcza.
– A pani? – zapytał hardo.
– Ja?! Ja tu mieszkam! – wyskoczyłam z piwnicy z pogrzebaczem w dłoni.
– Ciekawe – cofnął się – Odłóż to, bo wezwę policję – sięgnął do kieszeni po telefon komórkowy.
– Policję? Pana Strużyńskiego?
– Może być i Strużyński – wycedził, wystukując numer. Przez cały czas nie spuszczał ze mnie wzroku. – Zaraz, skąd znasz...
– Z podwórka. Bawiliśmy się razem w dzieciństwie – weszłam mu w słowo.
– Pewnie! A ja z nim zdobywałem Himalaje. Romek? Słuchaj, u państwa Kościelskich jest jakaś dziewczyna, mówi, że tu mieszka. Aha... poczekaj. Jak masz na imię?
– To było do mnie? – wściekła wydarłam mu z rąk komórkę – Cześć Romek, to ja Eliza! – przedstawiłam się dawnemu koledze – Co to za facet? Aha, nowy i niegroźny. Już ci go daję.
Mężczyzna chwilę rozmawiał z Romkiem, po czym rozłączył się i spojrzał na mnie skruszony.
– Nie wiedziałem, że jesteś, to znaczy że pani jest... Odkąd pana Kościelskiego nie ma, staram się mieć oko na jego dobytek – tłumaczył.
– W porządku, ale teraz chciałabym dokończyć rozpalanie w piecu – powiedziałam i niemal siłą wypchnęłam dryblasa za drzwi.

Ubrania dziadka leżały poskładane w małe kupki
Wieczorem przejrzałam wszystkie rzeczy, które dziadek dawno temu spakował po śmierci babci. Powiedział, że w przyszłości sama zdecyduję, co z nimi zrobić, ale teraz nie miałam na to sił. Otworzyłam szafę dziadka. Jego ubrania leżały poskładane w małe kupki. Każda przewiązana tasiemką. Sięgnęłam po jedną z paczek. Spod tasiemki wystawała kartka z nazwiskiem Wasilewscy. Sięgnęłam po następne:
– Kowalscy, Januszewscy, Tracz...
– Mam im to zanieść – odgadywałam zamysł dziadka. Postanowiłam zrobić to od razu. Zajęło mi to znacznie więcej czasu, niż planowałam. W każdym domu musiałam przysiąść, powspominać. Dziadek miał dobre oko. Jego rzeczy przydały się tym ludziom. Patrzyłam na nich, myśląc o szafach rodziców i znajomych. Zadzwoniłam do mamy.
W następną sobotę przywieźli z tatą pełne torby.
– Wyglądamy jakbyśmy gdzieś emigrowali – zażartowali – To była akcja na całe osiedle!
– Mam nadzieję, że się nie obrażą – wyznałam rodzicom, kiedy rozpakowywaliśmy pakunki.
– Przecież te rzeczy są czyste i prawie nowe! Popatrz, jaki śliczny wiśniowy moherek! A jak ci w nim do twarzy!
– mama była zachwycona.
– To sweter Aśki!
– Tej dentystki? Cudo! Ja bym się nigdy na taki nie obraziła – westchnęła mama – Wiesz komu go dasz?
– Jej imienniczce. Asia ma siedmioro rodzeństwa, uczy się w kącie kuchni, a przynosi same szóstki! Poszukajmy dla niej jeszcze jakichś spodni!
Jeszcze tego samego dnia zaniosłam rzeczy Asi i jej rodzeństwu.
– Wnuczka pana Kościelskiego! Co panią do nas sprowadza? – jej tata zaprosił mnie do środka.
– Przyniosłam rzeczy dla dzieci. Nie wiem, czy na coś się przydadzą...
– Nie potrzebujemy jałmużny miastowych – obruszył się.
– Niech mnie pan źle nie zrozumie, przecież nie wyrzucę dobrych rzeczy...
– Jaki ładny! – Asia trzymała w ręku wyjęty z reklamówki moherek – Mogę? – spojrzała na ojca. Skinął głową, a kiedy córka zniknęła za drzwiami, powiedział do mnie.
– Proszę mnie źle nie zrozumieć. Ludzie widzą i gadają. Jeszcze powiedzą, że żebrzę.
– Niech się pan nie martwi, w końcu moja szafa nie jest taka duża.
– I jak? – Asia wskoczyła do kuchni. – Śliczny prawda? I te spodnie! W sam raz na mnie! – spojrzałam na jej ojca. Córka wyraźnie mu się podobała.
W innych domach było tak samo. Czułam się, jakbym była świętym Mikołajem, ale nim doszłam do domu, pojawiły się inne myśli.
– Przecież to nie zmieni ich życia – pomyślałam – Muszę coś z tym zrobić. Dziadek wysyłając mnie do nich z pewnością chciał, żebym im pomogła.
"Eureka!" – następnego dnia obudziłam się z gotowym pomysłem. Przypomniałam sobie, że kiedyś czytałam o gminie, w której wójt rozdał najbiedniejszym rodzinom kozy, po to by wszyscy mieli mleko dla dzieci. Z czasem założyli małą spółdzielnię i zaczęli produkować kozie sery.
– Tak będzie i u nas – zdecydowałam – Muszę tylko poprosić kogoś o pomoc. Sama nie pójdę do wójta, bo pomyśli, że zwariowałam. Może weterynarza?

Byłam przekonana, że to złodziej
Nie czekając wyszukałam jego numer telefonu. Byłam tak podekscytowana swoim pomysłem, że nie dałam mu nawet dojść do słowa, kiedy podniósł słuchawkę. Pół godziny później byłam już w jego gabinecie.
– Dzień dobry! To ja jestem tą dziewczyną, która dzwoniła do pana! – krzyknęłam, wchodząc do pustego pokoju.
– Domyślam się, chwileczkę – odpowiedział mi głos zza kotary. Głowę bym dała, że już go gdzieś słyszałam.
– Cześć! – ku mojemu zaskoczeniu stał przede mną ten sam dryblas, którego wypchnęłam z domu dziadków.
– To ty?! Czy to przypadek, że kręcisz się zawsze tam, gdzie nikogo nie ma? – byłam gotowa go pobić. Co z tego, że znał policjantów – pomyślałam – Gdzie weterynarz?!
– Uspokój się! Znów mnie atakujesz – dryblas śmiał się od ucha do ucha.
– A co mam stać i spokojnie przyglądać się, jak tutaj myszkujesz?!
– To usiądź.
– Usiądź?!
– Na krześle. Ja też usiądę, bo od świtu jestem na nogach.
– W złodziejskim fachu to podobno norma – wciąż stałam blisko drzwi.
– Nie wiem, jestem weterynarzem. Szymon Matusiak – wyciągnął dłoń.
– Jasne! A to twój gabinet! – nie dawałam za wygraną.
– Chcesz mój dowód? – sięgnął po portfel i wyjął z niego dokument, w którym widniało zdjęcia dryblasa. Dane też się zgadzały...
– Ojej – osunęłam się na krzesło.
– Uwaga, leczę bydło i nie mam soli trzeźwiących. A teraz może powiesz mi po co przyszłaś do mnie, Elizo.
– Elizo? Ach... – przypomniałam sobie, że rozmawiałam przy nim z Romkiem. Opowiedziałam mu o swoim pomyśle i o tym, że chciałabym, żeby mi pomógł w rozmowie z wójtem.
– Nieźle to wymyśliłaś! Nawet jeśli nikt nie założy spółdzielni, to ludzie chociaż będą mieli zwierzęta i mleko. Poczekaj, zaraz zadzwonię do wójta. To swój chłop. Na pewno pomoże nam zdobyć dotację na kozy i paszę.

Nie zamierzałam ustąpić ani na krok
Szymon umówił nas z wójtem na następny dzień. A potem klepnął mnie po przyjacielsku w plecy.
– Masz głowę na karku, miastowa dziewczyno! Ale do rzeczy. Ktoś musi taki projekt koordynować. Wójt pomoże, ale robić tego nie będzie. Ja mogę zadbać o zwierzęta, ale nie znam się na przepisach.
– Hola, hola! Pomysł jest mój i to ja poprosiłam ciebie o pomoc, a nie odwrotnie – zdenerwowałam się.
– Tak, ale ty stąd wyjedziesz.
– Jak to wyjadę? Co to za bzdury! – wykrzyknęłam.
– Ludzie tak mówią. Znudzi ci się wiejskie powietrze, to wyjdziesz.
– Niesłychane, jak wy wszystko wiecie – byłam już naprawdę wściekła.
– Witaj na wsi – stwierdził.
– Zapamiętaj sobie, że nigdzie się nie wybieram – spojrzałam na niego z wyższością, co było dość łatwe, bo akurat siedzieliśmy. – Po pierwsze, to miejsce moich dziadków i moje też. Po drugie, ten pomysł jest mój i ja go dopilnuję. Po trzecie, dziewczyny z miasta dotrzymują słowa. Po czwarte, zrobię wszystko, aby utrzeć ci ten wielgachny nos!
– Dziękuję za komplement – Szymon uśmiechał się od ucha do ucha.
– I z czego się śmiejesz – warknęłam.
– Nie śmieję się, tylko cieszę, że zostajesz. Nawet nie wiesz jak bardzo... – spojrzał mi głęboko w oczy.


Eliza K. 27 lat, ogrodnik