Z życia wzięte - prawdziwa historia o zdawaniu egzaminu na prawo jazdy

Z życia wzięte fot. Fotolia
Nie zgadzam się z tymi, którzy mówią, że w życiu liczą się tylko umiejętności. Trochę fartu nigdy nie zaszkodzi…
/ 23.01.2014 16:28
Z życia wzięte fot. Fotolia
Żałosna jest ta Elka, mówię ci – Gośka przewróciła oczami. – Wczoraj jak zwykle do mnie przyleciała ponarzekać, jaki ten los niesprawiedliwy i jak ją wszyscy okropnie krzywdzą…

Nowa współlokatorka była ostatnimi czasy ulubionym tematem opowieści mojej przyjaciółki. Niedawno skończyła kurs prawa jazdy i już po raz trzeci zawaliła egzamin praktyczny. Gośka nie mogła tego pojąć. Jej zdaniem Elka zwyczajnie nie nadawała się na kierowcę.
– Ona twierdzi, że umie jeździć, tylko trafiają jej się złośliwi egzaminatorzy, rozumiesz to? – prychnęła teraz. – Moim zdaniem złej baletnicy… i tak dalej.
– Może rzeczywiście ma dziewczyna pecha – zasugerowałam delikatnie.
– Jasne! – przyjaciółka spojrzała na mnie z politowaniem. – Jak ktoś tyle godzin spędził na jazdach co ona, to nie ma prawa nic schrzanić na egzaminie. Chyba że jest upośledzony…

Wredna ta moja Gosia. I niesprawiedliwa. Ciekawe, co by powiedziała, gdyby wiedziała, jak to było ze mną… Mam prawo jazdy od kilku lat i tylko ja jedna wiem, ile nerwów mnie to kosztowało . Kiedy byłam nastolatką, ojciec uczył mnie jeździć, a raczej oswajał z samochodem na polnych ścieżkach i w odludnej okolicy. Nie byłam więc całkiem zielona, kiedy poszłam na kurs. Już na pierwszej lekcji instruktor pochwalił mnie, że wyjątkowo dobrze sobie radzę. A potem było tylko lepiej. W połowie nauki uznał, że w zasadzie więcej mi nie potrzeba. Oczywiście, wyjeździłam wszystkie godziny przewidziane w ustawie i zadowolona z siebie odebrałam papierek poświadczający ukończenie kursu. Nie od razu jednak poszłam na egzamin. Rodzice nie mieli pieniędzy, a ja nie zarabiałam.

Dopiero dwa lata później już jako studentka postanowiłam dokończyć to, co zaczęłam. Znalazłam wtedy dorywczą pracę, więc zdecydowałam się wykupić jazdy doszkalające, aby wszystko sobie przypomnieć. Odkąd pamiętam, mam tak, że kiedy coś robię, muszę to robić dobrze. Dlatego wykupiłam naprawdę dużo godzin. Każda jazda po godzinie, każda za kilkadziesiąt złotych. Przeznaczyłam na to trzy wypłaty… Szło mi świetnie. Instruktorzy bardzo mnie chwalili. Tak, instruktorzy, bo specjalnie jeździłam z trzema różnymi, żeby się więcej nauczyć. Wiadomo – każdy coś doradzi, każdy dorzuci coś od siebie.

W końcu zadowolona i całkowicie ogołocona z gotówki poszłam na egzamin praktyczny (teorię zdałam bez problemu), pełna energii i wiary, że będzie dobrze, bo przecież dobrze jeżdżę. A tam… czekał już na mnie Pan Krzykacz. Facet był gruby, łysy, miał wiecznie skrzywioną minę i źle mu z oczu patrzyło. Na moje „Dzień dobry” nie odpowiedział ani słowem. „Może nie usłyszał? Albo nie jest specjalnie rozmowny…” – pomyślałam. Szybko się jednak przekonałam, że co jak co, ale mówić to on potrafi. Ba, nawet krzyczeć. I to bardzo głośno!
– Mam najpierw sprawdzić światła czy zbiornik płynu chłodzącego? – spytałam.
A ten jak się nie wydrze!
– Co, żarty sobie pani robi? To chyba pani powinna wiedzieć, nie ja!
„Nie będzie łatwo” – przebiegło mi przez głowę, lecz nie traciłam nadziei.

Potem facet spytał, które światła należy włączyć do jazdy po mieście. Pogoda była tego dnia ładna pomimo później jesieni, słońce świeciło i godzinę temu jeździłam z instruktorem na światłach dziennych. A więc odpowiedziałam, że mogą być dzienne.
– Nie wie pani, że ZAWSZE należy mieć włączone światła mijania! – ryknął.
– Ale jest bardzo jasno, a mój instruktor… – zaczęłam, ale przerwał mi.
– Pani mi tu nie mówi o instruktorach! Ja znam tych waszych instruktorów. Teraz każdy debil może sobie papier zrobić. A potem uczą takich źle, kasę zgarniają
i przysyłają do nas całe tłumy nieuków. A my się użerać z takimi musimy, co to nawet nie wiedzą, jakie światła włączyć!
Poczułam się mocno zdezorientowana.

Z jednej strony wiedziałam, że mam rację, ale z drugiej bałam się odezwać, bo nie wiedziałam, jak facet zareaguje. Jego napastliwy głos wzbudzał we mnie strach. On z wrzaskiem wymyślał mi od nieuków, a mnie zimny pot spływał po czole. Cała moja pewność siebie i moich umiejętności gdzieś się ulotniła. Kiedy wjeżdżałam na łuk, aż się trzęsłam. Po drodze z tych nerwów coś zrobiłam tak, że zgasł mi silnik, a pan eksplodował kolejnymi wrzaskami. Ale to był dopiero początek…
Kazał mi natychmiast zawrócić i znowu wjechać na górkę. No to zawracam. Na trzy, bo dlaczego nie?
– Co pani wyprawia! Zwariowała pani? Po co tak? Jak każę zawrócić i jest wystarczająco dużo miejsca, to trzeba było na raz! – rozdarł się tak głośno, gdy wykonywałam manewr, że aż podskoczyłam, przez co puściłam pedały, kierownicę i znowu stanęłam w połowie drogi.
– O, proszę bardzo! – stwierdził Pan Krzykacz z satysfakcją. – Tak się właśnie dzieje, jak ktoś nie umie zawracać!
A potem zrobił mi pięciominutowy wykład na temat zawracania na placu, podczas którego starałam się uspokoić.

Następnie egzaminator podał mi szczegółowe instrukcje co do tego, jak powinnam się zachować przy wjeżdżaniu na górkę. Skończył? Skończył. No, to sprzęgło, jedynka i ruszamy. A gdzie tam!
– Co pani robi?! Jeszcze nie skończyłem! Pani mnie w ogóle nie słucha, tylko klapki na oczach i swoje! Jak ja mam prowadzić egzamin w takich warunkach?!
Wtedy nie wytrzymałam. Rozryczałam się jak dziecko. Zanim wyjechaliśmy z placu, a to ponoć nie lada osiągnięcie. Usłyszałam, że jestem beksą i mam się uspokoić. Ale chyba kobiece łzy trochę go zmiękczyły, bo na jakiś czas się odczepił.

Niestety, tylko na jakiś czas. Gdy w końcu wyjechaliśmy na miasto, co chwila czepiał się rzeczy, o jakie do głowy by mi nie przyszło, że można się czepiać. Ja na przykład mam tak, że lubię sobie gadać do siebie, kiedy jadę. Ot tak, po prostu. Na przykład: „Jadę, jadę… o, tutaj skręcam, bo znak. Piesi, trzeba przepuścić”. I tak dalej. Podobno początkujący kierowcy często tak sobie mruczą pod nosem, bo dzięki temu mniej się stresują. Zwłaszcza ci gadatliwi, a ja do takich się zaliczam. Podczas kursu instruktorzy często śmiali się nawet z moich komentarzy na temat a to jakiejś pani na pasach, a to innych uczestników ruchu drogowego. Jednak nie Pan Krzykacz.
– I po co pani tak gada i gada! – ryknął w pewnym momencie. – Ja nie jestem idiotą i widzę, że piesi idą. A pani nie ma mnie informować, że się zatrzymuje, tylko się zatrzymać! Ja mówię, co robić, a pani się nie odzywa, tylko robi. Zrozumiała?

No to milczałam, choć parę razy miałam ochotę zaprotestować, kiedy uważałam, że jego zarzuty są niesprawiedliwe. Na przykład, kiedy czepił się odległości od poprzedzającego pojazdu (z całą pewnością była odpowiednia). Albo gdy prawie zakończył egzamin z takiego oto powodu, że powoli, na tak zwanym półsprzęgle podtoczyłam się pod linię zatrzymania na czerwonym świetle, nie informując go, że podjeżdżam tylko pod linię (przecież kazał mi nie informować!).

Jechało mi się z nim strasznie. Cała trzęsłam się z nerwów, a on co chwilę wrzeszczał mi coś do ucha, wywołując u mnie coraz większy stres. Im bliżej było końca egzaminu, tym bardziej niezadowolony wydawał się Pan Krzykacz. Miałam nieodparte wrażenie, że wścieka się, bo nie może mnie złapać na niczym konkretnym. A jednak się doczekał… Wracaliśmy już do ośrodka. Kiedy wjeżdżałam za bramę, czułam już wielką ulgę. Miałam ochotę tylko na jedno: otworzyć drzwi samochodu i uciec z puszki, w której byłam uwięziona przez prawie godzinę z tym sadystą!

Byłam pewna, że zdałam. Jakież było moje zdziwienie, gdy facet powiedział:
– Egzamin zakończony wynikiem negatywnym z powodu niedostosowania prędkości do warunków na drodze.
O co chodziło? Był listopad, na ziemi leżał już śnieg. I gdy przekroczyliśmy już bramę ośrodka i zostało nam do przejechania jakieś sto metrów po pustym podjeździe, wjechałam w zakręt z zawrotną prędkością… 25 km na godzinę! A powinno być mniej, bo przecież śnieg. Tak się zakończyło moje pierwsze podejście do egzaminu na prawo jazdy, na które poszły trzy studenckie wypłaty.

Miesiąc później udało mi się uciułać kasę na drugie podejście, dostałam termin za cztery tygodnie. Na jazdy doszkalające już nie starczyło, miałam parę większych wydatków. „No pięknie! Wtedy byłam świeżo po milionie lekcji z instruktorami i oblałam. To jak mam sobie poradzić po dwóch miesiącach przerwy?” – myślałam ponuro. Kiedy przez megafon wyczytano moje nazwisko, powlokałam się do wejścia i…

Sympatyczny pan w średnim wieku, uśmiechnął się pokrzepiająco i podał mi rękę na powitanie, po czym zaczął ze mną rozmawiać jak człowiek z człowiekiem! Od razu zrobiło mi się ciepło na sercu, cały stres minął i wiedziałam, że będzie dobrze. Tym razem na pewno. Zdałam, chociaż nie jeździłam od paru tygodni… Dlatego irytują mnie tacy ludzie jak moja koleżanka, którzy twierdzą, że jeśli ktoś nie zda egzaminu za pierwszym razem, to nie umie jeździć. I że pech lub szczęście nie mają tu nic do rzeczy, bo liczą się jedynie umiejętności. I na egzaminie, i w życiu fart ma ogromne znaczenie.

Redakcja poleca

REKLAMA