Gdy ledwo żywa, na ostatnich nogach dobiegając do bramki, zobaczyłam minę kobiety z obsługi linii lotniczych, zrozumiałam, że to koniec. Choć do ostatniej chwili próbowałam zaklinać rzeczywistość, nie udało się. Czas nie stanął w miejscu, a ja spóźniłam się na samolot do San Francisco.
To miała być moja podróż życia. Od pewnego czasu ciułałam dni i każdy grosz na wymarzoną wycieczkę do Stanów. Chciałam zobaczyć słoneczną Kalifornię i wielki Kanion w Arizonie, marzyło mi się też drobne szaleństwo w kasynie w Las Vegas. Pamiętam, że już w dzieciństwie, kiedy moje koleżanki i ja oglądałyśmy razem różne amerykańskie filmy, odgrażałam się:
– Zobaczycie, ja tam kiedyś pojadę i na własne oczy zobaczę te wszystkie piękne widoki z telewizji!
Przez długie lata taka podróż pozostawała jedynie w sferze moich marzeń. Jako młoda nauczycielka niemieckiego zarabiałam tyle, że ledwo wystarczało mi na wynajęcie mieszkania i skromne życie. Ale
w końcu zawzięłam się.
– Marzenia same się nie spełnią, muszę jakoś zarobić na te wakacje – postanowiłam i zaczęłam udzielać korepetycji. Najpierw znalazłam kilku uczniów z internetowych ogłoszeń, potem udało mi się wkręcić do projektu edukacyjnego sponsorowanego z funduszy unijnych. Uczyłam dorosłych i sprawiało mi to dużo frajdy. Wprawdzie do domu wracałam codziennie po 21.00 i zasypiałam sekundę po przyłożeniu głowy do poduszki, ale było warto. Zarobiłam w końcu na tę upragnioną podróż. Miała się odbyć w końcu czerwca.
„Dwa tygodnie w Stanach!” – myślałam w euforii w drodze do Warszawy na lotnisko i sama nie mogłam w to uwierzyć. Nie miałam, niestety, bezpośredniego lotu do San Francisco, czekała mnie przesiadka w Londynie. Do samej Warszawy też ponad sto kilometrów. Żeby zdążyć na samolot na Okęciu, musiałam wyjechać z domu w środku nocy. Byłam zmęczona, ale adrenalina trzymała mnie na nogach. Siedziałam już po odprawie na ławce przed wejściem na płytę lotniska i modliłam się, żeby samolot wystartował o czasie. Miałam zaledwie dwie godziny na przesiadkę w Anglii, więc najmniejsze opóźnienie z Polski było dla mnie dużym ryzykiem. No i, niestety, wykrakałam.
Mniej więcej kwadrans przed wpuszczeniem pasażerów na pokład samolotu z głośników rozległ się komunikat, że na lotnisku w Londynie jest jakaś awaria w wieży kontroli lotów. W związku z tym wszystkie samoloty lecące na Heathrow na razie nie wystartują aż do odwołania. Zdenerwowałam się, zrobiło mi się gorąco. Taki przestój może trwać godzinami. Nie zdążę na samolot do San Francisco! Przecież my wystartujemy z Polski dopiero, jak naprawią tę wieżę, a tamten samolot poleci z Londynu od razu po usunięciu awarii, może i o planowanym czasie!
Leciałam sama, nie miałam nawet komu się wyżalić. Siedziałam spięta na ławce i nie odrywałam wzroku od tablicy informacyjnej, modląc się o pozytywny komunikat. Po czterdziestu pięciu minutach… udało się. Wznowiono loty! Była jeszcze szansa na złapanie tamtego samolotu. W Londynie miałam siedemnaście minut, żeby dobiec do bramki. Po tym czasie nie wpuszczano już pasażerów na pokład. Byłam na właściwym terminalu, ale jak na złość musiałam jeszcze przemierzyć kawał lotniska. Szarpiąc się z bagażem, biegłam, ile sił w nogach. Nie znałam tego lotniska, raz nawet zgubiłam drogę – na szczęście spotkałam Polaków, którzy mi pomogli. Pot ciurkiem spływał mi po plecach, gdy dotarłam do właściwej bramki. I wtedy usłyszałam, że odprawa się zakończyła i że zamknięto drzwi mojego samolotu… Kompletnie mokra i bliska płaczu przysiadłam z rezygnacją na krzesełku, próbując zebrać myśli. Następny samolot miałam dopiero nazajutrz wieczorem. Ale, jak mi powiedzieli, ponieważ na ten nie zdążyłam z winy lotniska – przewoźnik zwróci mi pieniądze za noc w najbliższym hotelu. Poczłapałam do taksówek z myślą, że przynajmniej się wyśpię w wygodnym łóżku.
Nawet nie widziałam jego twarzy. Łamaną angielszczyzną powiedziałam mu, że nie musi wychodzić z auta i chować mi torby do bagażnika. Miałam niewielką walizkę. Wrzuciłam ją na siedzenie obok siebie i po- dałam mu adres hotelu. Przez pierwsze trzy minuty jechaliśmy w milczeniu. Jednak od początku czułam, że taksówkarz przygląda mi się przez wsteczne lusterko. Spojrzałam mu w oczy. Były młode, jasne, bystre, w pięknej, ciemnej oprawie. Ale ich właściciel nie zagadywał mnie, jak to mają w zwyczaju taksówkarze. „Może wyczuł, że kiepsko u mnie z angielskim” – pomyślałam. Gdy dojechaliśmy, wysiadł pierwszy i otworzył mi drzwi. Nie spodziewałam się aż takiej uprzejmości z jego strony.
– Gdyby potrzebowała pani kursu po Londynie, proszę do mnie zadzwonić – podał mi wizytówkę, a ja stanęłam jak wryta, bo odezwał się do mnie… po polsku. – Domyśliłem się, że jest pani Polką – uśmiechnął się. – Akcent panią zdradził i typowo słowiańska uroda. Trzy lata jazdy taksówką po Londynie i zawsze rozpoznam kogoś z Polski – uśmiechnął się.
Myślałam o nim jeszcze długo w hotelu. To przypadkowe, miłe spotkanie jakoś mnie wyluzowało. Nawet trochę przestałam żałować, że przepadł mi jeden dzień w Stanach. Spodobał mi się ten facet. Miał w sobie coś zabawnego i ujmującego…
Następnego południa zadzwoniłam pod numer z wizytówki, a on powiedział:
– Czekałem na ten kurs przez cały dzień.
Chyba ze mną flirtował!
– W takim razie będę czekać za pół godziny przed hotelem! – zaśmiałam się.
Droga na lotnisko minęła mi w okamgnieniu. Gdy podjechaliśmy pod terminal, Krzysztof zaproponował, że odprowadzi mnie do bramek. Spędziliśmy razem w sumie tylko godzinę,
a czułam się tak, jakbym go znała od lat. Nigdy przy żadnym mężczyźnie nie czułam się tak swobodnie. Krzysiek miał w sobie coś takiego, że nie musiałam przy nim niczego udawać. Nie musiałam udawać ani ładniejszej, ani mądrzejszej, ani lepiej ubranej, a jemu chyba się taka podobałam. Wyjechał z Polski cztery lata wcześniej. Znał przyzwoicie angielski, brat zachęcił go do wspólnego wyjazdu. Po roku dorywczych prac dostał się do dużej korporacji taksówkarskiej i zaczął całkiem nieźle zarabiać. Był zadowolony z pracy, jednak oczywiście tęsknił za Polską. Ucieszyłam się
w duchu, że może nie będzie go tak trudno przekonać do powrotu do kraju…
Gdy po dziesięciu godzinach wysiadłam na lotnisku w San Francisco, wcale nie byłam podekscytowana tym, że jestem w upragnionych Stanach. Głowę zaprzątały mi dwa pytania: czy za dwa tygodnie Krzysiek będzie jeszcze o mnie pamiętał i czy się kiedyś spotkamy? Bogu dzięki następnego dnia napisał mi esemesa, że o mnie myśli! Później pisaliśmy do siebie już codziennie. Zdawałam mu relację z każdego dnia mojej podróży, a on komentował, że imponuje mu moja odwaga w spełnianiu marzeń. Gdy w drodze powrotnej wylądowałam znów na Heathrow, czekał na mnie z kwiatami. Do Polski wróciłam dopiero trzy dni później. Zakochana po uszy! Po czterech miesiącach, podczas których dużo rozmawialiśmy przez Skype’a, Krzysiek wrócił do Polski i natychmiast wprowadził się do mnie. Ze swoją dobrą znajomością angielskiego udało mu się znaleźć pracę w oddziale międzynarodowej firmy spedycyjnej w Warszawie. Dojeżdża wprawdzie do pracy codziennie sto kilometrów, ale to i tak znacznie bliżej, niż gdybyśmy mieli widywać się od czasu do czasu w Londynie.
Dziś, kiedy wspominamy nasze pierwsze spotkanie, za każdym razem mam ochotę napisać list dziękczynny do zarządu lotniska – za to, że wtedy tak kiepsko poradzili sobie z naprawą awarii. Gdyby poszło im sprawniej, zdążyłabym na samolot i nie spotkałabym miłości mojego życia.