Nie ma dnia, abym nie myślała o mamie – 54-letnia Anna Mohit mówi spokojnym, łagodnym głosem. Ponad 40 lat spędzonych w Kanadzie nie zmieniło jej polszczyzny. Rozmawiamy przez telefon i często mejlujemy, bo każde pytanie budzi kolejne refleksje.
– Mama była pogodną osobą – mówi pani Ania. – Zarażała śmiechem i lubiła żartować, więc jako dziecko nie zastanawiałam się nad tym, że oprócz nas nie ma nikogo. Uświadomiłam sobie, przez co przeszła dopiero, gdy sama zostałam matką, a moja córeczka miała 6 lat. Będąc w jej wieku, moja mama straciła rodziców i dwóch, młodszych braci. Umarła 54 lata później, nie wiedząc, czy ktoś jeszcze oprócz niej przeżył wojnę. Ale ja wierzę, że poznam losy wujków i dowiem się, kim jestem.
Przy sobie mieli tylko akt chrztu Oficjalna historia jej mamy, Sabiny Kalbarczyk, zaczyna się w 1943 r. Wtedy handlarka z Warszawy zauważyła dwójkę głodnych dzieci błąkających się po Mińsku Mazowieckim. Dziewczynka wyglądała na sześć lat, chłopczyk był o rok młodszy. Kobieta zaczęła je wypytywać skąd są i tak trafiła do pewnego chłopa, u którego znalazła jeszcze ich braciszka. Dzieci były głodne i zawszone. Mężczyzna, podobno za sowitą opłatą, miał się nimi opiekować, ale gdy tylko zniknęli ich rodzice, przestał dbać o maluchy. Z ulgą przyjął propozycję handlarki, która wywiozła je do Warszawy i tam znalazła dla nich schronienie. Jako jedyny dowód tożsamości dzieci miały przy sobie akt chrztu wystawiony przez proboszcza z Mińska Mazowieckiego. Handlarka nie mogła ich zatrzymać u siebie, dlatego najstarszą Sabinę umieściła w Domu Dobroczynnym „Res Sacra Miser” przy ul. Krakowskie Przedmieście 62. Jej brata, Stasia, oddała do jednego z domów dziecka, a najmłodszego chłopczyka do Domu księdza G. P. Baudouina przy ul. Nowogrodzkiej 75.
– Wtedy mama widziała ich po raz ostatni – mówi pani Anna. Prezes Domu Dobroczynnego zlitował się nad śliczną sierotką i powierzył opiekę nad nią swojej znajomej, Jadwidze Wędrychowskiej, a ta zabrała dziewczynkę do siebie.
– Po latach opowiedziała nam, że mama miała tylko skromną sukienkę, ale mimo ubogiego stroju poruszała się i mówiła, jak dobrze wychowana panienka – dodaje pani Ania.
Myślała, że tata jest kryminalistą Pani Jadwiga próbowała ustalić, kim są rodzice Sabiny, gdzie przebywają jej bracia i jak naprawdę nazywała się jej mała podopieczna. Kilkakrotnie odwiedzała mieszkanie handlarki przy ul. Piwnej na Starym Mieście, ale zastawała zamknięte drzwi. Sabinkę z panią Jadwigą rozdzieliło dopiero Powstanie Warszawskie. Wypędzone z miasta zgubiły się wśród tłumu uchodźców. Sabina trafiła do domu dziecka. Najpierw pod Warszawą, potem do drugiego w Ustce. Tam pod czujnym okiem wychowawców skończyła szkołę i została księgową. Wkrótce poznała przyszłego męża, zawodowego wojskowego, i wyjechała do Poznania.
– Tam urodziły się moje dwie starsze siostry i ja – wspomina pani Ania.
– Zawsze dziwiło mnie, że o ile tata opowiada o swojej rodzinie i jej losach, to mama zawsze milczy. Gdy ją pytałyśmy, odpowiadała, że choć bardzo się stara, to niczego nie może sobie przypomnieć.
Dopiero gdy przez Polski Czerwony Krzyż odnalazła swą warszawską opiekunkę, dowiedziała się że miała dwóch braci. We wspomnieniach pani Sabiny pozostał tylko niewyraźny obraz ojca jeżdżącego na rowerze i mamy, której towarzyszyła w drodze na komisariat.
– Długo wstydziła się o tym opowiadać, bo sądziła, że tata był przestępcą. Później zrozumiała, że mógł zostać niewinnie aresztowany przez gestapo i przypomniała sobie rewizję w domu, łzy mamy – mówi pani Ania. – Na komisariacie babcia próbowała wykupić dziadka, ale się jej nie udało.
Przypomniała sobie jeszcze, jak potem ukrywały się w lesie i spały na pierzynie, którą ze sobą zabrały. Wiedziała też, że wcześniej nosiła ładne sukienki i buciki, ale wszystko zabrał chłop spod Mińska dla swojej córki. Za to często wspominała czasy domu dziecka: harcerstwo i przyjaciółki. Zakonnice nauczyły ją cieszyć tym, co ma, więc tym bardziej ceniła męża, córeczki i spokojne życie, jakie wiedli.
– To mnie bardziej brakowało bliskich i korzeni. Zrozumiałam to dopiero, gdy w latach 70. wyjechaliśmy do Kanady – opowiada pani Ania. – Do ojca taty, który ściągnął tam całą swoją rodzinę. W Poznaniu byliśmy sami, za oceanem zobaczyłam, jak liczną jesteśmy rodziną i zapragnęłam poznać tę ze strony mamy.
Szukała jej przez Polski i Międzynarodowy Czerwony Krzyż, przez internet i z pomocą wychowawcy jednego z domów dziecka. Na próżno.
– Mama zmarła pogodzona z losem, lecz ja wciąż myślę o jej rodzeństwie. Wierzę, że gdzieś żyją jej bracia, ich dzieci, wnuki. I zrobię wszystko, żeby ich odnaleźć – mówi pani Ania.