Z Moniką nie utrzymywałam kontaktu od wielu lat, chociaż w podstawówce byłyśmy przyjaciółkami. Kiedy niedawno spotkałam ją przypadkiem na ulicy, nie miałam za bardzo czasu na pogawędkę, bo pędziłam z moim starszym dzieckiem do ortodonty. Ale ona tak ucieszyła się na mój widok, że głupio mi było zbyć ją zwyczajnym „cześć”.
– Może kiedyś umówimy się na kawę? – zaproponowała.
Dałam jej swój numer telefonu, ale szczerze mówiąc, nie wierzyłam, że zadzwoni. Wiadomo, jak to jest… Człowiek ma teraz tyle zajęć, ciągle brakuje mu czasu. Sama także przecież wiele razy obiecywałam sobie, że odnowię stare przyjaźnie. Ba, kiedy natykałam się gdzieś na dawno niewidzianą koleżankę, to dałabym sobie rękę uciąć, że się do niej wkrótce odezwę, bo przecież tyle miałyśmy sobie do opowiedzenia. No i co? I teraz bym ręki nie miała...
Było mi jej szkoda...
A jednak Monika się odezwała. Spotkałyśmy się na kawie w centrum handlowym. Od słowa do słowa i przestałam żałować, że się z nią zobaczyłam po pracy, zabierając ten czas swoim dzieciom. Wyglądało bowiem na to, że Monika naprawdę wiele przeszła w życiu, szczególnie ostatnio. I nie miała żadnej bratniej duszy, nikogo komu mogłaby się wyżalić. Otóż synek Moniki, trzyletni Olaf, ma porażenie mózgowe. Potrzebuje kosztownej rehabilitacji, która pochłania wszystkie pieniądze mojej koleżanki.
– Jest mi ciężko, ale uśmiech syna wszystko wynagradza – zapewniła mnie Monika, gdy jej współczułam.
A było czego... Monika została bowiem ze swoim problemem sama. Jej partner, kiedy tylko dowiedział się, że urodziła mu niepełnosprawne dziecko, nagle przestał się przyznawać i do niej, i do Olafka. „Jakie to typowe” – pomyślałam słuchając, jak moja koleżanka walczy o każdy grosz dla niepełnosprawnego synka z jego nieodpowiedzialnym ojcem.
– Sąd przyznał mi alimenty, ale strasznie marne, bo Wojtek ukrył swoje prawdziwe dochody – wyznała. – Na szczęście jego rodzina jeszcze jakoś się poczuwa, czasami siostra Wojtka podaruje mi jakieś ubranka po swoich dzieciach…
– Potrzebujesz ubranek? – natychmiast się ożywiłam, czując, że mogę pomóc. – Bo ja pracuję w przedszkolu i mogłabym zorganizować jakąś zbiórkę.
Monika popatrzyła na mnie zdziwiona, a w jej oczach ujrzałam łzy.
– Naprawdę? Będę ci bardzo wdzięczna… – prawie rzuciła mi się na szyję.
– Poczekaj, jeszcze nic nie zrobiłam! – próbowałam ostudzić jej emocje.
– Ale ja ci dziękuję nawet za samo zainteresowanie. Nawet nie wiesz, jakie to dla mnie ważne: mieć poczucie, że jeszcze kogoś obchodzę. Ludzie nie lubią słuchać takich historii, uciekają przed cudzym nieszczęściem, jakby mogło być zaraźliwe – mówiąc to, Monika ścisnęła moją rękę, a ja wzruszona odwzajemniłam jej uścisk. „Ma rację” – pomyślałam. „Panuje taka znieczulica…”
Zmobilizowana wiarą Moniki w to, że jej pomogę, ze zdwoją energią zabrałam się do pracy. W przedszkolu, w który pracuję, dostałam pozwolenie od dyrektorki na zorganizowanie akcji zbierania darów dla Olafka. Razem z dzieciakami z najstarszej grupy zrobiliśmy piękne plakaty ozdobione zdjęciem chłopca, które przysłała mi mailem Monika. Wprawdzie liczyłam na zainteresowanie rodziców, bo przecież w końcu każdy w domu ma jakieś stare ubranka i niepotrzebne już zabawki, ale ich ofiarność przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Tekturowe pudła, które dostałam w moim osiedlowym sklepie, zapełniały się bardzo szybko.
– Naprawdę nie wiem, co mam z tym zrobić – powiedziałam w końcu szczerze Monice. – Mimo że zaznaczyłam na plakatach, jakie ubranka są potrzebne, ludzie znoszą mi mniejsze, dla niemowlaka, albo sporo większe, na kilkuletnie dzieci. Mnóstwo jest także rzeczy dla dziewczynek, a przecież ty masz chłopca!
Nie martw się. Chętnie zabiorę te rzeczy na zajęcia rehabilitacyjne Olafa. Tam spotykają się rozmaite dzieci i jestem pewna, że przyda im się wszystko – usłyszałam i odetchnęłam z ulgą.
W końcu uzbierało się osiem sporych pudeł. Zastanawiałam się, jak je przewieźć do Moniki, ale ona sama się zaoferowała, że podjedzie po nie ze znajomym.
– On ma kombi. Na pewno wszystko się zmieści – powiedziała.
Fakt, zmieściło się. Widziałam radość Moniki, gdy zabierała dary i byłam z siebie naprawdę dumna, że tak pięknie to wszystko zorganizowałam.
– Wszyscy byli tacy szczęśliwi! Naprawdę ci dziękuję! – zadzwoniła do mnie kilka dni później Monika. A potem, między wierszami, dała mi do zrozumienia, że gdybym miała tego więcej, to ona chętnie weźmie.
„Może wciągnę w akcję inne przedszkola?” – pomyślałam sobie. W naszej dzielnicy jest kilka placówek i wszyscy się znamy z rozmaitych szkoleń, spotkań służbowych i imprez dla dzieci. Wystarczyło więc tylko kilka telefonów i już wkrótce moje plakaty, odbite na ksero, wisiały także i u nich. Po miesiącu Monika miała naprawdę sporo do zabierania. Obawiałam się, jak sobie z tym wszystkim poradzi, ale zapewniła mnie, że to żaden kłopot.
– Wkrótce wszystko znajdzie się u potrzebujących – była cała w skowronkach, a ja razem z nią.
– Musisz koniecznie kiedyś wpaść na jakieś spotkanie organizowane przez naszych rodziców, poznać mojego synka i inne dzieci. Niektóre z nich są naprawdę słodkie – namawiała mnie. – Wszyscy są ci tak bardzo wdzięczni!
Obiecałam, że wpadnę, ale oczywiście nigdy nie miałam na to czasu. Przy dwójce swoich dzieci, których starsze szło właśnie do gimnazjum, a młodsze było w połowie podstawówki miałam naprawdę wiele rzeczy do robienia.
Czas mijał, zaprzątnęły mnie inne sprawy i przestałam interesować się zbiórką dla Olafa. Moja dyrektorka lubi się jednak pochwalić „swoimi” osiągnięciami, zamieściła więc informację o akcji na stronie internetowej przedszkola i pochwaliła się nią na naradzie w gminie.
– To nasz organ finansujący, muszą nas poznać od najlepszej strony – argumentowała słusznie.
Urzędnikom także spodobało się, że działamy charytatywnie i wzmiankę o zbiórce, wraz ze zdjęciem Olafa, umieścili na stronie gminy. Nie spytałam Moniki, czy nie ma nic przeciwko temu, bo uznałam, że dlaczego miałaby mieć…? Kilka dni później ktoś zadzwonił do mnie do przedszkola. Miałam właśnie zajęcia z dziećmi, a dzwoniono do sekretariatu. Usłyszałam, że to pilne, zostawiłam więc grupę pod opieką koleżanki i pobiegłam do telefonu. Wściekły i zupełnie mi nieznany kobiecy głos zapytał:
Jakim prawem wykorzystujecie zdjęcie mojego synka do reklamowania swojej akcji?
Zbaraniałam.
– Może chłopiec wydał się pani podobny do syna, ale to jest zdjęcie Olafa… – zawahałam się w tym momencie, zdając sobie sprawę, że nie wiem, czyje nazwisko nosi chłopiec. Moniki, czy jej byłego partnera? – …Olafa Osucha – zdecydowałam się użyć nazwiska Moniki.
– Osucha? – głos podniósł się o oktawę, chociaż przed chwilą przysięgłabym, że to niemożliwe. – To jest Olaf Gliński, mój syn! Co za bzdury naopowiadała państwu znowu moja kuzynka, Monika?
Jakim prawem wykorzystujecie zdjęcie mojego synka?
To pytanie uderzyło mnie jak obuchem w głowę.
– Pani kuzynka? A więc to nie jest jej dziecko? Nie została porzucona przez nieodpowiedzialnego partnera? – zaczęłam się plątać zaskoczona.
– Monika jest moją kuzynką i nie, nie jest to jej dziecko, tylko moje! Z pani zdumienia wnioskuję, że znowu udało jej się kogoś nabrać na to, że zbiera coś dla Olafa, tylko że teraz nie były to pieniądze, a ubranka, tak? A co do porzucenia przez partnera, to Monika jest wiecznie przez kogoś porzucana. Zmienia facetów jak rękawiczki!
Po czym pani Ewa, bo tak miała na imię prawdziwa mama Olafa, wyjaśniła mi, że moja koleżanka już od dawna jest nazywana w rodzinie „czarną owcą”, bo wykorzystuje każdą okazję, aby zarobić na czyjejś naiwności.
– O ile mi wiadomo, to jej ostatni facet ma sklep z tanią odzieżą. Wydaje mi się, że dzięki pani otworzył właśnie w nim nowy dział z dziecięcymi ubrankami – usłyszałam.
Po tych rewelacjach odjęło mi mowę.
– Ale to i tak nic przy tym, że w zeszłym roku Monice udało się zebrać całkiem ładną sumę pieniędzy „na rehabilitację synka” – snuła swoją opowieść pani Ewa. – Było tego ponad dwanaście tysięcy złotych! Kwestowała w biurowcu w centrum miasta, a każdy dyrektor prześcigał się, aby pomóc pięknej, ale załamanej chorobą dziecka młodej mamie. Dostała nawet datki w dolarach i euro! Wpadła, bo jak się napiła, to się tym pochwaliła na rodzinnej imprezie. Kazałam jej wtedy oddać te pieniądze na rzecz Olafa, bo jeśli nie – zawiadomię prokuraturę.
„Ja także nie zostawię tak tej sprawy!” – pomyślałam. Czułam się upokorzona. Monika wykorzystała moją dobrą wolę i fakt, że się tak długo znamy. Liczyła na to, że o nic nie będę pytała, więc może mi sprzedać każdą bajeczkę.
Przetrawiłam porażkę i to, że najwyraźniej miała mnie za idiotkę, a potem do niej zadzwoniłam.
– Kiedy macie najbliższe spotkanie w gronie rodziców niepełnosprawnych dzieci? – zagaiłam niewinnie. – Chętnie bym na nie wpadła.
Moja koleżanka zaczęła się plątać zaskoczona, wybąkała, że się dowie i da mi znać. A potem nagle zaczęła mnie unikać, nie odbierała telefonów… „Rozmawiałam z Ewą Glińską. Wszystko wiem i żądam wyjaśnień!” – napisałam jej w końcu SMS-a. „Albo wyciągnę prawne konsekwencje…” – dodałam dla pewności, że się odezwie. Miała jeszcze na tyle przyzwoitości, że oddzwoniła. Zaczęła tłumaczyć, że chciała dać te ubrania Olafowi i innym dzieciom, ale w końcu jednak z narzeczonym postanowili, że lepiej będzie je sprzedać i ofiarować pieniądze…
– Ile? – zapytałam.
– No… – zaczęła się zastanawiać.
– To ja ci powiem, bo sobie sprawdziłam w internecie. Taki worek dobrej, posortowanej odzieży, czyli bez dodatku szmat i cegieł, czystej, wypranej kosztuje 50 złotych. Mamy w gminie siedem przedszkoli, każde zebrało około ośmiu pudeł. Policzmy je jako worki, czyli mamy kwotę dwa tysiące osiemset złotych. Podwoimy ją, tak chyba będzie uczciwie i co nam wychodzi? Pięć tysięcy sześćset złotych. Zaokrąglimy w górę, czyli do sześciu tysięcy. Tyle moim zdaniem powinnaś wpłacić na konto Olafa. I to jak najszybciej.
Monika była jeszcze na tyle bezczelna, że usiłowała negocjować, ale przypomniałam jej, że nieopatrznie wysłała mi maila ze zdjęciem synka swojej kuzynki, co jest niezbitym dowodem na jej nieuczciwość.
– Ja ci nie liczę za każdy ciuszek po kilka, czy kilkanaście złotych, bo z pewnością po tyle poszły w sklepie twojego faceta. Załatwmy to szybko, w taki sposób, o jakim mówię i zapomnijmy o sprawie – powiedziałam stanowczym tonem.
Kilka dni później zadzwoniła do mnie pani Ewa z informacją, że otrzymała od Moniki znaczną kwotę.
– Cieszę się, że pani to załatwiła. Będę miała pieniądze na turnus rehabilitacyjny syna, może nawet wystarczy na pływanie z delfinami… – powiedziała. – Słyszałam, że to bardzo pomaga.
– Czy w takim razie zdjęcie Olafka może zostać na stronie naszego przedszkola i gminy?… – zapytałam pełnym napięcia głosem. Nie chciałam bowiem mówić o całej aferze dyrekcji, bo z pewnością by mi to zaszkodziło…
– Bardzo proszę – zgodziła się na szczęście pani Ewa.
Porozmawiałyśmy sobie jeszcze chwilę, a kiedy już odłożyłam słuchawkę, pomyślałam sobie, że naprawdę współczuję tej kobiecie – z powodu jej sytuacji i wrednej kuzynki Moniki. Bo skoro już dwa razy oszukiwała, to może zrobi to i trzeci. Mam tylko nadzieję, że jednak pójdzie po rozum do głowy i wreszcie zauważy, że takie zachowanie nie popłaca, bo za każdym razem została przyłapana. A w końcu cierpliwość pani Ewy może się skończyć i kolejna sprawa jednak trafi do prokuratury, bez względu na to, czy Monika odda zebrane nieuczciwie pieniądze, czy nie. „Skąd się biorą takie hieny?”– pomyślałam tylko z goryczą.
Te prawdziwe historie też mogą cię zainteresować:
„Ukradłam życie swojej świetnie wykształconej, ale chorej siostry. Nie mam wyrzutów sumienia - zrobiłam to też dla niej”
„Odbiłam narzeczonego niepełnosprawnej przyjaciółce. Czułam się źle, ale wygrało uczucie...”
„Moja żona myśli, że wychowałem się w domu dziecka. Naprawdę byłem w więzieniu za zabicie własnego ojca”