To była miłość od pierwszego wejrzenia. Jak z romantycznej powieści. Wszedł do mojego biura i się przedstawił. Podałam mu rękę na powitanie. W jednej chwili oblało mnie gorąco (czegoś takiego dotąd nie znałam), serce zaczęło mi bić szybciej, a w gardle poczułam dziwny ucisk. Spojrzałam mu w oczy i zrozumiałam, że chcę z nim być. Choć nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy… Nie wahałam się, gdy pod koniec spotkania zapytał, czy dam mu swój numer telefonu. Wcisnęłam mu do ręki wizytówkę, a gdy wyszedł, modliłam się, żeby jej nie zgubił.
Odezwał się jeszcze tego samego dnia, zaprosił mnie na kawę. Przybiegłam na spotkanie zdyszana i lekko spóźniona. Nie mogłam się zdecydować, co włożyć! Zanim się wyszykowałam, wyrzuciłam z szafy na podłogę wszystkie sukienki – i każda wydawała mi się nieodpowiednia i jakaś taka banalna… A ja chciałam wyglądać najpiękniej na świecie, zrobić na nim wrażenie! Przez następne miesiące nic się nie zmieniało. Na widok Jacka serce waliło mi tak mocno, że prawdopodobnie słychać je było w promieniu kilku kilometrów. Zachowywaliśmy się jak zakochane dzieciaki. Chodziliśmy po ulicach, trzymając się za ręce, wciąż się przytulaliśmy, chowaliśmy w bramach i całowaliśmy się namiętnie.
Pamiętam, jak któregoś dnia zatrzymała się przy nas jakaś starsza kobieta. Musiała to zrobić, bo tarasowaliśmy całe wejście do kamienicy, w której chyba mieszkała. Była oburzona… Wymachiwała laską, krzyczała, że gorszymy dzieci! I jesteśmy „nieobyczajni”. Kto dzisiaj używa takiego słowa? Bardzo nas to wtedy rozbawiło.
– Babciu, spokojnie, nie byłaś nigdy szaleńczo zakochana? Bo my jesteśmy! I chcemy, żeby wiedział o tym cały świat! – powiedział wtedy Jacek, przytulając mnie.
Kobieta zamilkła zaskoczona. A potem lekko się uśmiechnęła. Może przypomniała sobie swoją dawną, wielką miłość?
Żyłam jak w transie. Nie byłam w stanie spać, jeść, nawet pracować. Zanim poznałam Jacka, praca była dla mnie najważniejsza. A teraz? Siedziałam za biurkiem, coś tam robiłam, ale głównie wzdychałam i gapiłam się w sufit rozmarzonym wzrokiem. Nie obchodziło mnie, co się wokół mnie dzieje. Myślałam tylko o ukochanym. Dobrze, że Halina, moja koleżanka, nadrabiała za mnie zaległości i poprawiała projekty. Inaczej chyba by mnie wywalili… Najgorsze były rozstania. O Boże, jak ja wtedy cierpiałam! Nie potrafiłam znieść rozłąki. Osiem godzin w pracy bez niego było już katorgą. A dłuższe rozstanie?
Kiedyś Jacek musiał wyjechać na tydzień w delegację. Przez dwa dni nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Miotałam się po mieszkaniu jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce. Trzeciego wzięłam wolne w pracy, wsiadłam w samochód i pojechałam do niego. Ucieszył się z mojej wizyty jak dziecko z wymarzonego prezentu. Zostałam na noc. Kochaliśmy się jak wariaci do utraty tchu, nie potrafiliśmy się od siebie oderwać. To właśnie wtedy mi się oświadczył. Zgodziłam się bez chwili zastanowienia. Choć znaliśmy się dopiero pół roku, byłam pewna, że chcę spędzić z nim całe życie. Był cudowny – troskliwy, czuły, no i świetny w łóżku. Mężczyzna z moich snów…
Zawsze myślałam, że kocha się sercem. Ale gdzieś tam przeczytałam, że serce z miłością niewiele ma wspólnego. Mniej więcej tyle samo co żołądek. Że tak naprawdę miłość to skomplikowany proces chemiczny zachodzący w mózgu, działanie odpowiednich hormonów. I że za tę szaleńczą gorączkę odpowiada związek o niezbyt romantycznej nazwie fenyloetyloamina, siostra amfetaminy. To właśnie przez nią człowiek popada w euforię, patrzy na partnera przez różowe okulary i jest dla niego zdolny do największych poświęceń, każdego szaleństwa. Wydaje mu się, że taki stan nigdy się nie skończy. Niestety, po pewnym czasie różowe okulary zaczynają zsuwać się po nosie, wreszcie spadają i rozbijają się w drobny mak, bo organizm na tę cholerną fenyloetyloaminę się uodpornia. A że nie jest w stanie wyprodukować jej więcej, euforia powoli mija, a ukochana osoba wcale nie wydaje się już takim ideałem, jak na samym początku…
Kiedy ten proces zaczął się u nas? Chyba pół roku temu, po niespełna dwóch latach małżeństwa. Któregoś dnia złapałam się na tym, że przespałam spokojnie obok Jacka całą noc. I niczego mi się nie chciało… Emocje opadały jednak stopniowo. Po pracy nie biegłam już do domu ja wariatka, żeby przygotować mu pyszną kolację, tylko mówiłam, żeby sam sobie coś zrobił albo po prostu zjadł na mieście. Zaczęłam też umawiać się z przyjaciółkami, z Beatą na czele, na babskie pogaduszki.
Na pierwszym spotkaniu po przerwie pytały złośliwie, czy się przypadkiem nie duszę. Bo obok nie ma Jacka, a ja przecież mogę oddychać tylko tym powietrzem co on… Nawet się za to nie obraziłam. Miały rację. Gdy się poznaliśmy, dziewczyny poszły w odstawkę; szkoda mi było dla nich czasu. Ku wielkiej radości Haliny przestałam wreszcie bujać w obłokach i skupiłam się na pracy. Znowu stała się dla mnie ważna! Pracuję w agencji reklamowej, walczę o klientów, wymyślam kampanie reklamowe. To wszystko bardzo mnie pochłania, pasjonuje.
Zauważyłam jednak, że Jacek nie lubi, gdy opowiadam mu o tym, co robię. Mam wrażenie, że gdyby wtedy nie przyszedł służbowo do naszego biura, chyba w ogóle by nie wiedział, czym się dokładnie zajmuję. Denerwuje mnie to, bo czasem chciałabym pochwalić mu się swoimi sukcesami, opowiedzieć o porażkach… Myślę, że go to nie interesuje. Jednak on też nie jest specjalnie wylewny, gdy staram się dowiedzieć, jak mu idzie w firmie. Rzuca tylko, że wszystko jest w porządku. Któregoś dnia zapytałam, dlaczego jest taki tajemniczy i czy mógłby choć raz rozwinąć myśl, powiedzieć choćby ze trzy zdania. A on na to, że nie chce przenosić stresów do domu, bo to nie służy związkowi.
Zdziwiłam się. Zawsze wydawało mi się, że mężczyźni uwielbiają rozprawiać o swojej robocie. Dziewczyny niejeden raz opowiadały mi, jak ich mężowie godzinami narzekają na szefów albo żalą się, jacy to są zmęczeni, jaki to mieli ciężki dzień. I one muszą ich wtedy przytulać, pocieszać. A Jacek? Jacek nic – tylko milczy. W ogóle okazało się, że on jest jakiś dziwny, inny niż większość facetów. Nie znosi piłki nożnej ani żadnego innego sportu, nie umawia się z kolegami na piwo, nie lubi wychodzić do znajomych. Po pracy wraca prosto do domu i zasiada przed komputerem. Zaczyna mnie to denerwować i… nudzić. Przecież zawsze podobali mi się towarzyscy mężczyźni, lubię się zabawić. A wyszłam za mąż za odludka i samotnika. I na dodatek marudę!
Pierwszą kłótnię zaliczyliśmy właśnie przez jego marudzenie w czasie tegorocznych wakacji w Egipcie. Tak się cieszyłam na ten wyjazd! Myślałam, że będziemy zwiedzać, jeździć na wielbłądach, kąpać się w morzu, a wieczorem szaleć w dyskotekach. A jak było? Jackowi nic się nie podobało. Narzekał na upał, piasek w oczach, hałas, napastliwych handlarzy… Skończyło się na tym, że pół pobytu przesiedział w cieniu, przy hotelowym basenie. Do domu wróciliśmy w kiepskich, delikatnie mówiąc, nastrojach. Wtedy chyba po raz pierwszy przemknęło mi przez głowę, że chyba zbyt pochopnie zdecydowałam się na ślub, że nigdy nie będziemy razem naprawdę szczęśliwi, bo zbyt wiele nas dzieli. I ta myśl coraz częściej do mnie powraca…
Kilka dni temu zwierzyłam się z tych swoich rozterek Beacie. Popatrzyła na mnie autentycznie zdumiona.
– Kobieto, czego ty chcesz! Facet nie szwenda się z kumplami, nie ogląda za babami, tylko grzecznie wraca do domu, a ty jeszcze narzekasz? Naprawdę nie masz większych problemów? – pokręciła głową, a ja wiedziałam już, że mnie nie zrozumie. W tym artykule o miłosnej chemii przeczytałam, że teraz w moim ciele powinien zacząć się wydzielać jakiś inny związek, który sprawia, że kocha się partnera ze wszystkimi jego wadami – za to, że jest. Mam nadzieję, że mój organizm nie nawali…
Eliza