„W 12. tygodniu ciąży dowiedziałam się, że urodzę chore dziecko. Maleństwo nie będzie takie, o jakim marzyłam”

Kobieta, która urodzi chore dziecko fot. Adobe Stock
Pierwsze miesiące ciąży znosiłam bardzo dobrze. Nic nie wskazywało na to, że dziecko źle się rozwija. A potem jedno badanie i... wpadłam w rozpacz.
/ 24.09.2020 13:03
Kobieta, która urodzi chore dziecko fot. Adobe Stock

Aborcja? Nie, tego nie zrobię! Choć przecież mogłabym.

Zaplanowałam, że zajdę w ciążę dopiero, kiedy osiągnę względną stabilizację zawodową i materialną. Kończąc 30 lat, uznałam, że nadeszła właściwa chwila na taki krok. Uważałam, że w pracy mam bezpieczną pozycję i że kilka miesięcy nieobecności, przed i po porodzie, nie zachwieje nią w najmniejszym stopniu.

W końcu wyznałam mężowi, że jestem gotowa zostać mamą. On namawiał mnie na dziecko już od dawna, ale ja przekonywałam go, że wszystko w naszym życiu powinno mieć swój czas.  Przed zajściem w ciążę postanowiłam dokładnie się przebadać. Wyniki miałam doskonałe. Przez pół roku odżywiałam się jedynie ekologiczną żywnością. Drogą, ale co tam. Jedzenie musiało być świeże i wyhodowane na naturalnych nawozach. W mojej diecie było sporo warzyw i owoców. Jeśli zaś kupowałam mięso, to tylko od zaprzyjaźnionego z teściami rolnika, który wypasał cielaki na łąkach, gdzie rozsypywano obornik, a nie chemiczne przyspieszacze do wzrostu trawy.

Od zajścia w ciążę pracowałam jeszcze przez trzy miesiące. Aż do tamtej wizyty u ginekologa, na której lekarz sprawdzał badania kontrolne i wyniki USG. Okazało się, że w podstawowych pomiarach coś było nie w porządku z BPD, czyli wymiarem dwuciemieniowym główki. Chodziło o szerokość głowy od ciemienia do ciemienia...

Pamiętam dokładnie, co poczułam, gdy po raz pierwszy usłyszałam od lekarza, że z moim dzieckiem może być coś nie tak. Najpierw – złość. „A więc te wszystkie przygotowania i jedzenie trawy, jak nazywałam wegetariańskie posiłki, poszły na marne?” – denerwowałam się. Sekundę później pomyślałam o mężu. A także o naszych rodzinach i znajomych. Wtedy ogarnął mnie wstyd. Jak każda matka, chciałam urodzić ślicznego, zdrowego dzidziusia, który od pierwszych godzin swojego życia okazałby się nieprzeciętnie inteligentny.

Tak było jeszcze chwilę temu.

Teraz zaczęłam się bać co przyniosą kolejne dni, tygodnie i miesiące. No i ten dzień narodzin dziecka. Miał być taki radosny, taki szczęśliwy, a z pewnością będzie najgorszym dniem w moim życiu. Czułam, że zaraz się rozpłaczę. Próbowałam udać, że coś wpadło mi do oka, jednak lekarz wiedział, o co chodzi.
– Wiem, co teraz pani czuje – usłyszałam jego łagodny głos. – A przynajmniej domyślam się, jak bardzo przeżywa pani moje słowa. Jeśli chce pani płakać, proszę się nie wstydzić. Łzy oczyszczają i uspokajają.
– Ale ja się na to wszystko nie zgadzam – wyszlochałam.
– Proszę nie zapominać, że czasami medycyna się myli. Moje przewidywania mogą się zmienić za miesiąc lub dwa.
– Próbuje mnie pan tylko pocieszyć.
– Mówię to, co wiem w tej chwili. Medycyna ma wciąż swoje tajemnice. Zdarza się, że odkrywamy coś niepokojącego, a potem mija jakiś czas i nasz organizm koryguje to, co wymaga naprawy.
Patrzyłam na niego i nie wierzyłam w ani jedno słowo. Po policzkach płynęły mi łzy, a mój lekarz nie przestawał mówić.
– Moja żona zachorowała na sarkoidozę. Polega ona na gromadzeniu się komórek układu odpornościowego w formie ziarniny w płucach i innych narządach. U Oli pojawiły się w płucach. Przy namnożeniu, uogólniając, uniemożliwiłyby oddychanie i w efekcie doprowadziłyby do śmierci. Wtedy Ola, na przekór wszystkiemu, zapragnęła urodzić dziecko. Lekarze przestrzegali nas, że ta decyzja niesie za sobą ryzyko śmierci zarówno matki jak i dziecka. Nic nie sprawdziło się z tych pesymistycznych przewidywań. Organizm kobiety ma możliwość zwielokrotnienia możliwości swojego układu odpornościowego. Tak było w przypadku Oli. Dziecko urodziło się zdrowe, a choroba żony została zwalczona przez jej własny organizm. Nigdy nie można tracić nadziei ani przestać wierzyć i ufać Bogu, że znajdzie dla nas rozwiązanie najlepsze z możliwych.

Kiedy jechałam samochodem do domu, przyszła mi do głowy myśl o aborcji. Miałam pieniądze, nie musiałam prosić żadnego lekarza i zastanawiać się, czy podpisał klauzulę sumienia. Miałam tę klauzulę gdzieś i mogłam jechać do każdej kliniki na Zachodzie. A jednak, im bliżej byłam domu, tym większa rosła we mnie pewność, że nie mogę tego zrobić. Czułam, że nigdy już nie zaznałabym spokoju,
a wyrzuty sumienia nie pozwoliłyby mi normalnie żyć. Powinnam jednak jakoś sobie poradzić z tym problemem. I to sama. Zawsze byłam taką Zosią Samosią. Nie kierowałam się zdaniem innych. Sama chciałam dojrzeć do decyzji.

Znalazłam w internecie portal kobiet, które mają problem podobny do mojego. Zaczęłam czytać ich rady: „Postaraj się nie obarczać siebie winą. Nie ukrywaj swojej tragedii. Jeśli partner okazuje ci współczucie, przyjmij je. Gdy on też rozpacza i jest bezradny, spróbuj go zrozumieć, poczekaj, pewnie wkrótce weźmie się w garść. Kontaktuj się z rodziną i przyjaciółmi. Z bliskimi łatwiej przeżyć nawet największy dramat. Nie wyolbrzymiaj pesymistycznych rokowań, dotyczących dalszego rozwoju twojego maleństwa i staraj się uwierzyć w pomyślny rozwój wypadków. Pamiętaj, że postęp w medycynie jest ogromny, to, co jeszcze niedawno było niemożliwe, dzisiaj jest realne”.

Wieczorem mąż spytał mnie, dlaczego jestem smutna. Nie byłam wtedy jeszcze gotowa na to, żeby powiedzieć mu prawdę. Skłamałam, że bolą mnie plecy i chciałabym spać sama. Antek odniósł się do wszystkiego ze zrozumieniem i powiedział, że na tę noc przeniesie się do pokoju gościnnego. Spędził tam jeszcze kilka nocy, ale nie miał o to do mnie pretensji.

Wreszcie podjęłam decyzję. I byłam pewna, że świat może się walić, a ja jej już nie zmienię. Bałam się tylko o swoje małżeństwo. Nie wiedziałam, czy Antek poradzi sobie z zawodem, jaki przeżyje, gdy dowie się, że jego dziecko nie będzie takie, o jakim marzył.

W którąś niedzielę zaprosiłam rodziców i teściów. Przy obiedzie powiedziałam im o tym, co powiedział mi ginekolog. Wszyscy mieli grobowe miny.
– Powinnaś iść na kolejne badania – stwierdziła teściowa. – Jeden lekarz może się mylić.
– Powtórzyłam ostatnie badanie trzy razy, w trzech różnych punktach medycznych. Za każdym razem wyniki były podobne.
– Jesteś dopiero w 12. tygodniu – znów odezwała się teściowa. – Aborcja jest możliwa do 21. tygodnia ciąży. W Niemczech nie będzie z tym problemu.
Przypomniała mi się pewna rozmowa sprzed kilku tygodni, kiedy to matka mojego męża rzucała gromy na te wszystkie „ladacznice, które pozbywają się nienarodzonych dzieci”. Jak widać, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia....

Jeśli chodzi o moich rodziców, to oni całe życie byli bezradni. Teraz też siedzieli ze spuszczonymi głowami i wiedziałam, że na ich pomoc nie mam co liczyć.
Wtedy odezwał się Antek:
– Kochanie – objął mnie ramieniem – moim zdaniem to kobieta, która ma urodzić, powinna podejmować ostateczną decyzję. Ale ojcem tego dziecka, i też mam prawo głosu. Dlatego oświadczam głośno i stanowczo: nie zgadzam się na aborcję i zrobię wszystko, żeby nasza rodzina była szczęśliwa.

Już wiemy, że urodzi nam się syn. Lekarze nie są pewni, z jak dużą wadą przyjdzie na świat. Ale to już przestało być dla mnie ważne. Znowu na dzień porodu czekam jak na najpiękniejszy dzień mojego życia.

Więcej listów do redakcji: „Mój ojciec ma 51 lat i romans z dziewczyną, która ma 21 lat. A moja biedna mama niczego się nie domyśla”„Poślubiłam wdowca z dwiema córkami i... wredną matką zmarłej żony, która buntuje przeciwko mnie dzieci”„Moja żona jest w ciąży, ale nie ja jestem ojcem. Nie sypiam z nią od 2 lat”

Redakcja poleca

REKLAMA