„Ten urlop miał być czasem spokoju i radości, ale zamienił się w istny koszmar. Tylko cud uratował nas od tragedii”

płacząca kobieta na plaży fot. Adobe Stock, michaeljung
Skinęłam głową i pobiegłam do córki. Pozwolono mi jechać w karetce. Justyna została zaintubowana i podłączona do tlenu, bo cały czas była nieprzytomna. Trzymałam ją za rękę, ale myślami byłam tam, gdzie mój syn i mąż. Co z nimi?
/ 28.03.2022 06:59
płacząca kobieta na plaży fot. Adobe Stock, michaeljung

Miały to być kolejne rodzinne wakacje, które będziemy wspominać z łezką w oku i uśmiechem na ustach. Planowaliśmy je kilka miesięcy, od kiedy zima zaczęła odpuszczać. Takie planowanie i dorosłym, i dzieciakom dawało siłę napędową do pracy i nauki. Jeszcze tylko dziewięć tygodni, pięć, jeszcze trzy… A potem pakowanie i jazda nad morze! W tym roku postanowiliśmy wykorzystać zaległy urlop i spędzić nad Bałtykiem całe trzy tygodnie, by porządnie nawdychać się jodu.

 Artur, mój mąż, miał za sobą ciężki rok, bo starał się o podwyżkę i awans. Udało się, w związku z czym był z siebie dumny, ale też wykończony. Musiał naładować akumulatory i odpocząć z dala od komputera i szklanych powierzchni biura. Ja też miałam za sobą trudny rok. Potrzebowałam resetu, najlepiej na wydmach, dzikich, odludnych i cichych. Chciałam wdychać zapach lasu, słuchać szumu morza, napawać się śmiechem dzieciaków i męża. Tyle wystarczyłoby mi do szczęścia.

Nasza córka Justyna zdała w tym roku do czwartej klasy, więc też należał jej się porządny odpoczynek po zakończeniu pierwszego etapu edukacji wczesnoszkolnej. A Bartek, nasz syn, szykował się do batalii o liceum, wchodząc w etap „ostatniego roku szkoły podstawowej”.

Gdy się obudziłam, ich nie było

Kierując się na północ, byliśmy w szampańskich wręcz nastrojach. Wreszcie mogliśmy pozbyć się sztywnych, biurowych ciuchów. Justynka czekała na plecenie obiecanych warkoczyków, takich na całej głowie. Bartek liczył na mecze siatkówki plażowej, o których wyczytał w internecie. A my, hm, my mieliśmy nadzieję, że uda nam się zorganizować jakieś intymne sam na sam…

Kiedy dojechaliśmy, zostawiliśmy rozpakowanie walizek na później, przebraliśmy się w stroje kąpielowe i pobiegliśmy nad morze. Zawsze fascynował mnie ten ogrom wody. Niesamowity widok. Zostałam na plaży, chcąc złapać trochę słońca, tymczasem Artur z dziećmi pognali do wody. Wybraliśmy miejsce z dala od głównego wejścia, budek z piciem i jedzeniem, więc nie było tłoku.

Nikt nie puszczał muzyki na cały regulator, nikt się nie wydzierał, nie grodził parawanem dostępu do fal. Słyszałam szum morza, krzyk mew, czułam słony zapach i ciepło promienie. Zamknęłam oczy i odpłynęłamDo rzeczywistości przywołały mnie dopiero krzyki:

– Topią się! Boże, topią się!

Przyłożyłam rękę do czoła, osłaniając oczy i wzrokiem szukając mojej trójki. W żołądku poczułam dziwne ukłucie, jak wtedy, gdy do autobusu wsiada kontroler biletów. Masz bilet i nie musisz się bać, a jednak jakiś stres jest. Wytężałam wzrok, ale nie mogłam dostrzec w wodzie ani dzieciaków, ani Artura. Może poszli na gofry? Były obowiązkowym punktem, zwłaszcza pierwszego dnia. Ale chyba by mi powiedzieli, a nie znikali bez słowa. Rozglądałam się i nigdzie ich nie było.

Strach zaczął podchodzić mi do gardła. Ręce mi się trzęsły, w ustach całkiem wyschło. Wstałam z koca i podeszłam do linii wody. Ratownik z plaży strzeżonej płynął już w stronę ludzi, którzy potrzebowali pomocy; ktoś z plażowiczów dzwonił na 112. Poważna sprawa…

I nagle zobaczyłam, do kogo dopływa ratownik. Te ciemne włosy, te ramiona, w które tak uwielbiałam się wtulać, poznałabym wszędzie! Krzyknęłam, upadając na kolana. Artur ciągnął za sobą któreś z naszych dzieci. Dopiero gdy przejął je ratownik, zobaczyłam, że to Justynka. Nie byłam w stanie wbiec do wody, by w jakikolwiek sposób mu pomóc. Jakby mnie sparaliżowało.

Patrzyłam bezradnie, jak mój mąż zawraca w stronę pełnego morza. Po co? Po kogo? Gdzie Bartek?! Wokół mnie rozlegały się szepty: „to jej dzieci”, „to jej mąż”, „biedna kobieta…”. Ogarnęło mnie zimno, otoczyła gęsta, lepka mgła, która spowalniała czas. Każdy wymach ramion ratownika zdawał się trwać długie minuty, a mnie płynęły po plecach kolejne strużki lodowatego potu.

Dopiero gdy ratownik dotarł do brzegu i inni pomogli mu wynieść moje dziecko, zerwałam się z kolan i ruszyłam. Miałam wrażenie, że finiszuję w maratonie po pustyni. Piasek mnie przytrzymywał, zakopywałam się w nim i wcale nie zbliżałam się do córki. W końcu dopadłam do niej i złapałam ją za rękę. Jakaś kobieta wykonywała jej masaż serca, bo ratownik wrócił do wody. Po Artura i Bartka.

– Niech się pani odsunie, przeszkadza pani! – wysapała, uciskając klatkę piersiową mojej Justynki. Wdmuchiwała powietrze do jej płuc i znowu wracała do ucisków.

– Mogę to robić, przeszłam szkolenie… – jęknęłam, chcąc, by dopuściła mnie do córki. Chciałam ją ratować za wszelką cenę. Mnie na pewno się uda. Musi!

– Okej, zmiana! – zawołała kobieta i ustąpiła mi miejsca.

Reanimowałam własne dziecko, nie rejestrując tego, co robię. Wiedza ze szkolenia dała efekt w postaci automatycznych ruchów i reakcji. Wykonywałam, co trzeba, myśląc o Arturze i Bartku. Co z nimi? Strach owinął mnie niczym kokon.

Rozległy się sygnały karetek pogotowia i podbiegli ratownicy, odsuwając mnie od Justyny. Zatoczyłam się do tyłu i spojrzałam w kierunku morza.

Ratownik holował do brzegu mojego syna, za nimi, resztką sił, płynął Artur. 

– Artur! Bartek! – krzyknęłam z rozpaczą.

Obejrzałam się za siebie: Justynkę owiniętą w folię termiczną wsadzano do karetki. Nie wiedziałam, co robić: biec za nią czy zostać i sprawdzić, co z synem, na którego czekała druga karetka.

– Jedź! – usłyszałam głos męża, który właśnie dopływał do brzegu i pomagał ratownikowi wynieść naszego syna na brzeg.

Skinęłam głową i pobiegłam do córki. Pozwolono mi jechać w karetce. Justyna została zaintubowana i podłączona do tlenu, bo cały czas była nieprzytomna. Trzymałam ją za rękę, ale myślami byłam tam, gdzie mój syn i mąż. Co z nimi?

– Co się dokładnie stało? – spytał jeden z ratowników.

– Nie wiem… Nie wiem… – wyjąkałam.

– Zostawcie panią, jest w szoku.

Nigdy nie czułam takiego strachu

Karetki dojechały do szpitala niemal w tym samym czasie. Zabrano Justynkę i wskazano mi miejsce w poczekalni. Za chwilę dołączył do mnie Artur, a do zamkniętej sali wjechały nosze z Bartkiem.

– Co się stało? – złapałam Artura za ramiona i potrząsnęłam nim.

Nadal nie wiedziałam, co się dzieje z moimi dziećmi, czy żyją, czy będą zdrowe, czy… Nawet nie chciałam myśleć o innej możliwości!

– Zepchnęło ich. Popłynęli za daleko, nie słuchali, co mówiłem, może nie słyszeli, fala zwrotna ich zgarnęła czy jakiś prąd, nie wiem, nie potrafili sami wrócić, zwłaszcza Justynka… – tłumaczył się, znękany, wymęczony. – To moja wina, przepraszam…

Ścisnęłam mu dłonie.

– Przestań. Będzie dobrze. Uratowałeś ich, chcę wierzyć, że ich uratowałeś…

Rozpłakałam się i przytuliłam go mocno. Wtedy poczułam, jak mój mąż zaczyna słabnąć i osuwa się na podłogę.

– Pomocy! – zawołałam.

Nic nie wie o strachu ten, komu nie zabrano za białe, zamknięte drzwi trzech najważniejszych osób w życiu. Nie miałam pojęcia, co się z nimi dzieje. Nie wiedziałam, co się z nimi stanie. Czy jeszcze ich zobaczę, czy pozwolą mi ich tylko identyfikować… Nie! Nie wolno mi tak myśleć! Chodziłam po poczekalni, ubrana tylko w kostium kąpielowy i bosa, aż jakaś starsza pani zlitowała się nade mną i oddała mi swój sweter.

Czekałam, starając się nie płakać i nie wyobrażać sobie najgorszego, modląc się i zaklinając rzeczywistość, wyrzucając sobie, że ja się opalałam, gdy moje dzieci tonęły. Nie pływałam tak dobrze jak Artur, nie pomogłabym mu w wodzie, ale nie siedziałabym bezczynnie…

W pewnej chwili pielęgniarka przyniosła mi tabletki na uspokojenie i kubeczek wody. Nie chciałam leków, nie chciałam się otumaniać. Chciałam czuć, nawet jeśli głównym uczuciem było przerażenie. Czekałam, aż w końcu ktoś do mnie wyjdzie i powie, co się dzieje.

Wreszcie obok mnie stanął lekarz.

– Pani mąż ma się dobrze, po prostu zasłabł po ogromnym wysiłku. Podpięliśmy go do kroplówki i zatrzymamy na noc na wszelki wypadek, ale rano powinien zostać wypisany. Gorzej z dziećmi. Są w poważnym stanie. Stabilnym, ale poważnym. Zostały przewiezione na OIOM, będziemy monitorować ich stan. Proszę wypełnić dokumenty, a potem jechać do domu i odpocząć. Pani też się to przyda…

Oczywiście nie spałam całą noc. Ciągle wyobrażałam sobie moje dzieci w szpitalnych łóżkach i nie mogłam nawet na sekundę zmrużyć oka. Czekałam na telefon ze szpitala, jakbym podświadomie przeczuwała, że stanie się coś złego, gdy go nie odbiorę. Drżały mi ręce i żałowałam, że nie palę, bo mogłabym wypalać jednego papierosa za drugim, by dać zajęcie drżącym dłoniom.

Z samego rana stawiłam się w szpitalu. Musiałam poczekać, aż wypiszą Artura, a potem czekaliśmy wspólnie na informacje o dzieciakach.

– Na oddział na razie państwa nie wpuścimy, ale proszę się już tak nie martwić, dzieci są pod dobrą opieką. Ich życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, choć jeszcze kilka dni będą musiały tu zostać. Proszę być pod telefonem. Gdyby coś się działo, będziemy dzwonić – usłyszeliśmy.

Nie o takie sam na sam nam chodziło, myślałam, gdy siedzieliśmy w pensjonacie, zbyt przybici, by choć włączyć telewizor. Spędziliśmy tak cały tydzień, zanim dzieci mogły wyjść ze szpitala.

Jakoś odeszła nam ochota na kąpiele w morzu. Urlop z beztroskiego zmienił się w czas przerażenia i wyrzutów. Do końca pobytu spacerowaliśmy brzegiem morza, najwyżej mocząc stopy. Justyna bała się zrobić nawet to. Zwiedzaliśmy miasto, chodziliśmy do muzeów, kina i na gofry, ale nikt z nas nie czuł się swobodnie i radośnie.

My drżeliśmy o nasze dzieci; gdy oddaliły się choć na krok, nie mówiąc już o zniknięciu nam z oczu, momentalnie się spinaliśmy. Z kolei dzieciaki trzymały się jak nigdy wcześniej. Myślę, że szybko nam ta nerwowość nie przejdzie. Za plus całej sytuacji można uznać rodzinną integrację. Zbliżyliśmy się do siebie. Spędziliśmy wspólnie dwa tygodnie i nikt nie narzekał, że rodzice nie chcą się odczepić, a dzieciaki nie mogą pobyć chwilę same. Doceniliśmy to, co mamy. Siebie.

Czasem śnię o tamtym strasznym dniu. Budzę się zlana potem, przerażona i spędzam bezsenną noc na przeglądaniu naszych wspólnych zdjęć. I już wiem, że miłość nierozerwalnie związana jest ze strachem. Im bardziej kochasz, tym bardziej się boisz, że stracisz ukochaną osobę.

Czytaj także:
„Miałyśmy opiekować się wnuczką na zmianę – ja i druga babcia. Problem w tym, że ona w ogóle nie zna się na dzieciach”
„Mąż zostawił mnie i córkę dla jakiejś dziuni. Dzięki jego dużym alimentom, chociaż nie muszę iść do pracy”
„Maciek wciskał mi kit o rozwodzie tylko po to, żeby wpakować mi się do łóżka. Dałam się nabrać jak desperatka”

Redakcja poleca

REKLAMA