„Szwagier z żoną zginęli w wypadku. Kamila chce, byśmy zaopiekowali się ich dziećmi. Ja nie chcę odpowiedzialności”

para, która rozważa opiekę nad dziećmi brata fot. Adobe Stock, VK Studio
„Łatwo się mówi: weźmy dzieci brata, bo kto się nimi zajmie. Przecież zająć się nimi to oznacza też opłacić przedszkole Tymka i żłobek Julci. Kupić im ubrania, jedzenie, lekarstwa, zabawki. Do tego rehabilitacja, jeżdżenie na wizyty lekarskie. Nie mogę tego zrobić, bo ucierpi na tym nasza córka”.
/ 04.10.2021 12:35
para, która rozważa opiekę nad dziećmi brata fot. Adobe Stock, VK Studio

Jeszcze niedawno żyłem jak przeciętny, młody facet. Dość wcześnie się ożeniłem, bo – co tu kryć – wpadliśmy. Ale z moją żoną znaliśmy się już parę lat. Poznaliśmy się na początku studiów i od razu wiedzieliśmy, że to poważne uczucie. Bynajmniej nie była to miłość romantyczna. Bo też i życie co chwila stawiało przed nami jakieś wyzwania. Ja pochodzę ze wsi, z północy Polski, mam dwóch starszych braci. W domu się nie przelewało, ale rodzice robili wszystko, żebyśmy nie czuli się gorsi od rówieśników. A kiedy zdałem maturę i postanowiłem pójść na studia, nie wahali się wziąć kredytu, żeby mi to umożliwić.

Los rzucił mnie daleko od nich, bo wylądowałem u podnóża gór…

Co mogli, to mi dali, na swoje przyjemności musiałem jednak sam zapracować. Od razu, gdy przyjechałem na studia, zakręciłem się za robotą. Na początku dorywczą, po trzecim roku udało mi się już zatrudnić na etat. Co więcej – w swoim fachu, jeszcze nie jako magister, ale zawsze! I już wydawało mi się, że zaczynam wychodzić na prostą, kiedy Kama oznajmiła, że jest w ciąży. Przeraziło nas to; oboje na studiach, ja na stancji, ona mieszkała z rodzicami. Z mojej pensji mogliśmy coś wynająć, lecz przecież trzeba jeszcze z czegoś żyć!

A mieszkanie u jej mamy nie wchodziło w grę. Kama miała troje rodzeństwa – najstarszy brat co prawda już się ożenił, ale dwójka młodszych gnieździła się z nią, mamą i babką w trzech małych pokoikach. Już to wykluczało możliwość wspólnego zamieszkania. W dodatku ja nie mogłem się dogadać ze swoją przyszłą teściową i wiedziałem, że prędzej czy później doszłoby do poważnego starcia. Taki wariant odpadał. Na szczęście dalecy krewni Kamy wyjeżdżali właśnie za granicę, do pracy, i chcieli wynająć swoje mieszkanie.

Więc się dogadaliśmy – oni byli zadowoleni, że zostawiają dom „swoim”, my, że trochę mniej musimy płacić. Pieniędzy i tak nam brakowało, musiałem szukać pracy dodatkowej. Kama źle znosiła ciążę, nie było mowy, żeby wspierała mnie finansowo. Mówi się trudno – ja harowałem i uczyłem się po nocach, mając nadzieję, że gdy dziecko się urodzi, żona trochę mnie odciąży.

Kiedy na świat przyszła Nastusia, całkiem oszalałem. Miałem 22 lata, to mało jak na ojca

Ale już wiedziałem, że to sens mojego życia. Wszystko przewartościowałem – na pierwszym miejscu było dziecko, rodzina, dom. Pierwszy rok z naszą córunią był trudny – ja pracowałem, oboje z Kamą próbowaliśmy na zmianę zajmować się niemowlakiem i uczyć do egzaminów. Nie mieliśmy na kogo liczyć – teściowa od razu zapowiedziała, że ma dorastające dzieci i matkę, którą musi się zajmować, a moi rodzice przecież mieszkali daleko.

Na opiekunkę nas nie było stać. Jak przetrwaliśmy ten czas, nie padając ze zmęczenia i w dodatku zaliczając sesję – nie mam pojęcia. Ale udało się! Potem oboje się obroniliśmy. Odpadała nauka, mogłem zająć się tylko zarabianiem pieniędzy. Kama też powoli zaczęła rozglądać się za jakąś pracą. Dostawała nawet jakieś drobne zlecenia do domu, za grosze, no ale zawsze był to jakiś zastrzyk gotówki. A gdy Nastusia poszła do przedszkola, a Kamila dostała pracę – odetchnęliśmy.

Teraz mogło być już tylko lepiej. Pieniędzy starczało, mogliśmy nawet co nieco odłożyć. I wtedy spadł na nas cios.… Jak już wspominałem, Kama miała starszego brata, już żonatego, ojca dwójki dzieci. Jego synek urodził się z jakąś wadą ortopedyczną. Miał operację, potem długo musiał chodzić w gipsie, czekała go rehabilitacja. Niestety, w naszej miejscowości nie ma odpowiedniego szpitala, więc Marek i jego żona, Wiki, jeździli z małym do Krakowa lub Warszawy. A przecież oprócz Tymka mieli jeszcze jedno dziecko, dwuletnią Julcię. Czasem, gdy jechali na rehabilitację, zostawiali ją u nas. Jednak odkąd Kama poszła do pracy, nie miała możliwości opiekowania się bratanicą.

Zazwyczaj kończyło się więc na tym, że w tę długą, męczącą podróż brali także ją. Tak było i wtedy. Ponad pół roku temu, gdy jechali na umówioną konsultację do Krakowa… Tymek chodził już całkiem nieźle, właściwie wyglądało na to, że najgorsze jest już za nim. Musiał nosić jeszcze specjalne buty robione na zamówienie, ale choroba nie uniemożliwiała mu normalnego życia i szwagier z żoną byli pełni optymizmu.

Nigdy nie zapomnę ich radości, gdy byli u nas z wizytą i opowiadali o poprawie zdrowia synka

Ta radość w ich oczach, ta nadzieja pozostaną na zawsze w mojej pamięci. Takich widziałem ich ostatni raz i takich zapamiętam… Wiadomość przyszła nagle, spadła jak czarna noc, jak koszmar. Koło 10 rano, gdy byłem w pracy, zadzwoniła do mnie Kama. Nie mogłem zrozumieć, co mówi, tak była rozszlochana.

Jacuś, Marek i Wiki mieli wypadek – wychrypiała w słuchawkę. – Nie żyją oboje. Dzieci są w szpitalu.

Pamiętam, że powiedziałem coś głupiego, w stylu „Nie żartuj”. Potem się zreflektowałem, zapytałem, gdzie jest. Siedziała jeszcze w pracy, zbyt przybita, by cokolwiek zrobić. Zwolniłem się i od razu po nią pojechałem. Na szczęście w tym samym budynku co firma Kamy jest też prywatna przychodnia. Dali coś mojej żonie na uspokojenie, więc kiedy przyjechałem, była opanowana i nieco otumaniona.

Pojechaliśmy do jej mamy. Nie lubię swojej teściowej, ale nie mogłem spokojnie patrzeć na jej rozpacz. Straciła najstarszego syna – dla każdej matki to ogromy cios. Byłem chyba najbardziej opanowany, najmniej wstrząśnięty ze wszystkich; co innego stracić szwagra, nawet sympatycznego, co innego brata i syna. Wiedziałem, że to ja muszę zachować zimną krew i pełną odpowiedzialność. Dlatego byłem z nimi cały dzień, rozmawiałem z policją, z lekarzami, z rodziną. Próbowałem ustalić, co się stało i – co najważniejsze – co z dziećmi. Okazało się, że nic im nie jest.

Jula była głównie przestraszona, Tymek miał niewielkie obrażenia zewnętrzne. Spisałem adres szpitala i zacząłem się zastanawiać, co dalej. Trzeba po nich jechać, zająć się nimi. Ale nie zostawię Kamy i jej rodziny. I Nastusia – o mało nie zapomniałem, że przecież trzeba odebrać ją z przedszkola! Musiałem zadzwonić do swoich rodziców i poprosić ich o pomoc. Na szczęście bez problemu wzięli urlop i przyjechali, bo nie wiem, jak dałbym sobie radę. Działałem jak automat, nie miałem czasu myśleć Zresztą i tak niewiele pamiętam z tych pierwszych dni.

Trzeba było załatwić transport zwłok, podpisać protokół, no i zająć się dziećmi. Okazało się, że to jest najtrudniejsze, bo na drodze stanęła nam bezduszna biurokracja… Na szczęście, udało się nam przebrnąć przez pierwsze formalności i maluchy mogły pojechać z nami.

Pouczono nas jeszcze, że trzeba przeprowadzić rozprawę sądową o adopcję lub przejęcie praw do opieki. Na początku w ogóle się tym nie zajmowałem, próbując ogarnąć życie po tragedii, jaka dotknęła rodzinę mojej żony.

Jednak po pogrzebie dotarło do mnie, że to nie koniec. Że teraz czeka mnie najgorsze

Nie można dalej udawać, że jakoś to będzie. Musieliśmy podjąć decyzję – kto zajmie się dziećmi? Dla Kamili to było oczywiste – my. Jej mama jest starszą osobą, zresztą nie bardzo nadaje się do opieki nad maluchami. Jej rodzeństwo nie wchodziło w grę – tylko jedna siostra jest już pełnoletnia, ale jeszcze się uczy, poza tym jest kompletnie nieodpowiedzialna.

– Jesteśmy rodziną i możemy się nią stać dla Tymka i Julci – tłumaczyła Kama.

Pewnie dla większości ludzi jest to naturalne i logiczne rozwiązanie. Ale ja mam wątpliwości. Dlaczego? Bo jestem odpowiedzialnym facetem. Nie mamy mieszkania ani oszczędności, a Nastki potrzeby rosną. Łatwo się mówi: weźmy dzieci brata, bo kto się nimi zajmie. Przecież zająć się nimi to oznacza też opłacić przedszkole Tymka i żłobek Julci. Kupić im ubrania, jedzenie, lekarstwa, zabawki. No i ortopedyczne buty dla Tymka, bardzo drogie. Do tego rehabilitacja, jeżdżenie na wizyty lekarskie.

Jeżeli wezmę to na swoje barki, ucierpi na tym moja rodzina. Po pierwsze, finansowo. Po drugie, w każdej chwili może się okazać, że nie mamy gdzie mieszkać. Gdy kuzyni zadecydują, że wracają, my musimy się wyprowadzić. A szwagra wynajmowana klitka dawno poszła do ludzi. My też możemy coś wynająć, ale realnie stać nas tylko na malutkie mieszkanko. Góra na dwa pokoje… Poza tym maluchami trzeba się zająć. Kto i kiedy? Przecież oboje pracujemy, wieczorem padamy na twarz. Ja często pracuję po godzinach – a kiedy miałbym jeździć na te rehabilitacje?

Tłumaczę to wszystko Kamie. Próbuję jej powiedzieć, że to nie jest decyzja o kupnie samochodu czy pieska. To odpowiedzialność na całe życie, nie możemy przecież w którymś momencie powiedzieć: „A nie, jednak sobie nie radzimy, dziękujemy”. Dom dziecka? Rodzina zastępcza? Adopcja?! Ale moja żona nie chce słuchać. Na razie jest na urlopie, zajmuje się domem i dziećmi brata, które śpią na materacykach w naszej sypialni. Nic dziwnego, że Nastka, która przecież niewiele jeszcze rozumie, jest zwyczajnie zazdrosna o Tymka i Julcię. Nie ma co się dziwić; sam przyłapałem się na tym, że bratankom Kamy okazuję więcej cierpliwości i czułości niż własnemu dziecku. Trudno nie myśleć o tym, co przeszli. I że są sierotami.

Myślę też, że oboje zdajemy sobie sprawę z tego, że te obecne problemy – finansowe, emocjonalne – to dopiero początek, czubek góry lodowej. Na razie dzieci są małe, noszą ubrania jedno po drugim, a przede wszystkim nic nie rozumieją. A my potrafimy je przytulić i obdarzyć uczuciem. Ale kiedyś, za parę lat, co będzie? Jak ja się zachowam, gdy Tymek zacznie mi pyskować? Czy się powstrzymam? To nie jest mój syn. A jeśli Nastka będzie mi wyrzucać, że miałem dla niej za mało czasu? Dla własnej córki. Nie potrafię powiedzieć: „Tak, weźmy je, podpiszmy papiery, zostańmy ich adopcyjnymi rodzicami”. Boję się, wciąż dostrzegam zbyt wiele argumentów „przeciw”. Sytuacja jest patowa. A najgorsze jest to, że muszę podjąć jakąś decyzję. Najtrudniejszą w moim życiu. 

Czytaj także:
Wiem, że mój mąż pije przeze mnie. Nie odejdę, bo powstrzymują mnie wyrzuty sumienia i miłość
Nasza 8-letnia córka zmarła, a moja żona nie umie przejść żałoby. Ciągle szykuje jej ubrania
Gdy wygrałem w totka, nagle przypomnieli sobie o mnie wszyscy krewni

Redakcja poleca

REKLAMA