Chudzinka z niej: cienka jak palec, wiotka jak trzcina. Z burzą ciemnych włosów i oczami pięknymi jak u łani wygląda jednak na starszą.
– Julka, powiedz coś, kochanie...
– Olga Pawłowska przytula dziewczynkę. – Pokaż nam, że żyjesz.
Te słowa brzmię niewinnie. A jednak kryją w sobie tajemnicę losu. Ten – pisany do niedawna Julce – był koszmarem. Życie obdzielało ją bolesnymi razami. Przyszła na świat 14 lat temu na przedmieściach Drohobycza, ukraińskiego miasta z polską historią
w tle. W domu, gdzie szczęście raczej nie gościło. Mama nie stroniła od alkoholu. Ojciec zniknął, zapominając o córce.
Miała już nawet gotowy strój na swój pogrzeb…
– Mama zmarła 5 lat temu – Julka mówi o tym sucho, ale spojrzeniem ucieka od razu gdzieś w bok. – Trochę ją pamiętam...
„Trochę” to może i tak za wiele. Julia sama tego nie powie, ale kochanym dzieckiem nie była. Mamie zdarzało się podnieść na nią rękę lub o niej zapomnieć. Dziewczynka uciekała więc na ulicę. Żyła tam czasem całymi tygodniami. Jak sierota.
– Potem zajmowała się mną babcia – opowiada. – To ona mnie karmiła.
Babcia Natalia jak mogła starała się wynagrodzić wnuczce utracone dzieciństwo. Walczyła o jej szczęście nie tylko ze zmorami przeszłości, lecz także z chorobą. Lata zaniedbań zrobiły swoje. Julka urodziła się z chorymi nerkami, ale przez jej tryb życia ich wada szybko się pogłębiła. Ukraińscy lekarze stwierdzili wodonercze. Leczyli, pomagali z całych sił, aż w połowie tego roku rozłożyli bezradnie ręce.
– Nie damy rady – przyznali się.
– Dziewczynka wkrótce umrze, bo nerki przestaną pracować.
Na te słowa babcia Natalia uderzyła w płacz. Załamała ręce. Wzniosła
twarz do Boga. Bo kto to widział, żeby małe dziecko zabierać z tego świata? Potem pomyślała, że widocznie tam na drugiej stronie wnuczce będzie lepiej. Tu ani ojca, ani matki. Tylko ona – starowinka sama potrzebująca pomocy. Pogodzona z tą myślą poszła do krawcowej i kazała uszyć Julce suknię na pogrzeb. Białą, elegancką, żeby w trumnie Julcia wyglądała pięknie, niewinnie jak motyl, który za wcześnie zerwał się do ostatniego lotu...
Suknia zawisła w szafie. Julka patrzyła na nią swoimi wielkimi czarnymi oczami, bezgłośnie modląc się o jeszcze trochę czasu na ziemi. Tak bardzo chciała przecież jak najdłużej patrzeć na czerwcowe, ukwiecone łąki za miastem. Poczuć zapach rzeki. Pobiec przed siebie bez celu. Ktoś tam w górze chyba usłyszał jej słowa. Zesłał Julii na ratunek anioła w ludzkiej postaci – Olgę Pawłowską.
Olga jest po matce pół Polką i pół Ukrainką po ojcu. Też dorastała pod Drohobyczem.
– Szkoda o mnie gadać – 33-letnia Olga macha dłonią. – Jestem ekonomistką, ale zawsze chciałam pomagać ludziom. Zostałam wolontariuszką, złapałam kontakt z Caritas z Polski, a potem zostałam szefową Czerwonego Krzyża na Ukrainie.
Niewiele więcej da się od niej wyciągnąć. Z Czerwonym Krzyżem jeździła do 78 wiosek, wspierając starszych ludzi, a potem dzieci. Był lipiec tego roku, kiedy dzięki ojcom bonifratrom, którzy w Drohobyczu służą swoją radą, pomocą i wiedzą, poznała Julkę. Spojrzała w jej gasnące oczy i nie mogła już spokojnie zasnąć. Zamęczała bonifratrów i lekarzy z Misji Medycznej RP pytaniami o to, czy może w Polsce da się Julkę uratować.
– Dawali cień szansy, a ja wiedziałam, że nie mogę jej zmarnować – opowiada. – By Julka mogła się leczyć w naszym kraju, musiała mieć jakiś związek z Polską. Postanowiłam więc, że ją adoptuję. Ja mam w Polsce ubezpieczenie, krewnych, kawał swojego życia. Jako moje dziecko mogłaby się leczyć właśnie tutaj.
Babcia Julki przyklasnęła jej pomysłowi, a Olga zaczęła starania o adopcję. Na razie jest opiekunką prawną Julii, ale to wystarczyło, by mogła wyruszyć z nią do Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie.
Julka nie boi się o jutro, bo jest z nią Olga
– Lekarze przyjęli nas cudnie – opowiada. – Zmagali się z niemożliwym, ale zaryzykowali. Operowali Julkę. Udało im się stworzyć coś w rodzaju zamiennika chorego niszczącego nerki pęcherza i założyli jej tzw. stomię.
Julka ze skazanej na śmierć dziewczynki zmieniła się na powrót w pełną życia nastolatkę.
– A ja, jak moją najprawdziwszą córkę, tuliłam ją do serca, dziękując Bogu i medykom za jej ocalenie – mówi Olga, osuszając chusteczką zaparowane okulary.
Przez miesiąc pobytu w szpitalu dziewczynka nauczyła się rozmawiać po polsku. Bardzo się jej to przydaje, bo co jakiś czas musi przyjeżdżać do Warszawy na wizyty kontrolne. Lekarze mówią, że jej stan jest stabilny, ale w przyszłości trzeba będzie przeszczepić nerki albo woreczek żółciowy.
– To już przyszłość, której przedtem Julcia nie miała – mówi Olga. – Nie martwimy się więc o nią.
Na razie dziewczyna oswaja się z myślą, że ma dwa domy. Jeden – u babci, która cieszy się, jak mówi, ze zmartwychwstania wnuczki, drugi tam, gdzie Olga.
– Trwa jeszcze proces pełnej adopcji – mówi Olga. – Ale ja marzę, żeby Julka była szczęśliwa. Co będzie dalej? Niech prowadzi nas Bóg, który połączył nasze drogi. Ja byłam tylko narzędziem w jego rękach...
Taka jest Olga... Nie przyzna się, że życie Julki to głównie jej zasługa. Nie pochwali, że założyła fundację św. Antoniego, która ma pomagać innym chorym dzieciom z Ukrainy. Już szuka dla nich wsparcia u sponsorów, lekarzy, księży. Część właśnie sprowadziła na leczenie do naszego kraju. Po Julce w Centrum Zdrowia Dziecka leczą się kolejne dzieci z Ukrainy: 6-letni Nazarko z guzem, który nie pozwala mu oddychać, 8-miesięczny Matwiejko z wodogłowiem i 16-letni Mikołaj z chorymi nerkami. Nie wspomni, że zna odpowiednich lekarzy i cudem zdobyła od dobrych ludzi pieniądze na leczenie tych dzieci. Zamiast mówić, woli ruszyć w poddrohobyskie wsie i szukać potrzebujących pomocy. A Julka w ciszy maluje kwiaty dla Olgi. Mówi, że jak dorośnie, będzie malarką. Może kiedyś będzie studiować w Polsce. I cieszy się, że jej świat znów nabrał kolorów dzięki aniołowi w okularach...