„Poświęciłam życie jednej firmie. Byłam dyrektorem, teraz zamiatam ulice. A własna rodzina traktuje mnie jak obcą”

kobieta zamiata chodnik fot. Adobe Stock, Светлана Лазаренко
„Zajęta karierą, bardzo oddaliłam się od męża i córki. Oni stworzyli sobie własny świat, w którym nie było dla mnie miejsca. Czułam się potwornie samotna. Miałam pretensję do męża, że za mało zarabia, do córki, że nie chce ze mną rozmawiać i do siebie, że do tego doprowadziłam”.
/ 27.02.2022 07:34
kobieta zamiata chodnik fot. Adobe Stock, Светлана Лазаренко

Pani Halinko, mogę panią na chwilę prosić? – moja kierowniczka wychyliła natapirowaną głowę zza zawalonego papierami biurka. – Nie to, żebym była niezadowolona z pani pracy... – zaczęła. 

„Znowu to samo” – westchnęłam w myślach. Wszyscy w administracji budynku wiedzieli, że ta kobieta nie przepuści żadnej okazji, by – po pierwsze: podlizać się tym wyżej od niej postawionym – a po drugie: dopiec tym, którzy mają pecha stać niżej w blokowej hierarchii! Ja należałam do tych drugich i pani Danuta ciągle „wskazywała mi, gdzie moje miejsce”.

– Lokatorzy skarżą się, że niedokładnie zamiotła pani liście – dokończyła kierowniczka, a ja z trudem ukryłam uśmiech.

– Tak, a którzy lokatorzy? – zapytałam.

– No chociażby ci z ulicy Dobrej! – warknęła pani Danuta, węsząc (słusznie zresztą) w moim uprzejmym głosie jakiś podstęp.

– Czy to nie ta ulica, na której pani mieszka? – zapytałam jeszcze słodszym tonem i miałam ochotę roześmiać się w głos, gdy kierowniczka administracji poczerwieniała i warknęła:

– To nie ma nic do rzeczy. Po prostu proszę, żeby pani poważnie podchodziła do swoich obowiązków. Wie pani, że na to miejsce pracy jest wielu chętnych...

Tak, tak, oczywiście, wiem, znam tę śpiewkę na pamięć. Tylko gdyby ta paniusia wiedziała, gdzie ja jeszcze niedawno byłam, to z krzesła by spadła i od razu by zmieniła ton! Nie zamierzam się z tym jednak obnosić. Co mi po dawnych zaszczytach? Teraz jest jak jest, a ja cieszę się, że mam chociaż to zatrudnienie. Przecież pracy szukałam prawie rok! Po tym, jak skończyło się moje dawne życie.

Całkowicie skupiłam się na karierze

Zawsze miałam szczęście i umiałam podejmować właściwe decyzje. Jeszcze za poprzedniego ustroju, gdy moje koleżanki masowo szły na socjologię, polonistykę i tym podobne kierunki nazywane przez niektórych pogardliwie „szkółkami dla przyszłych żon”, ja postanowiłam iść pod prąd. Wybrałam znane studium sekretarskie, kierunek handel zagraniczny. Nie przeszkadzało mi to, że nie będę mogła pochwalić się trzema literkami przed nazwiskiem.

Szkołę skończyłam z wyróżnieniem. A zaraz po niej bez problemu znalazłam pracę w pewnej dużej, szacownej, państwowej instytucji. Pensja może nie była tam oszałamiająca, ale za to pewna, z różnymi dodatkami socjalnymi, normalnie, jak to wtedy bywało…

Przez pierwsze lata byłam bardzo zadowolona. Ale w międzyczasie sytuacja w Polsce zaczęła się zmieniać. Chyba wszyscy, których „dorosłość”, tak jak moja, przypadła na lata dziewięćdziesiąte, pamiętają tamten czas. Inicjatywna w narodzie aż kwitła! To wtedy powstało większość dzisiejszych  fortun, które zaczęły się zwykle od jakichś małych przydomowych zakładzików czy szczęk na lokalnym bazarze. I ja właśnie w jednej z tych nowo powstających firm postanowiłam się zaczepić.

Kolega z dawnych lat kusił wielkimi pieniędzmi i perspektywami. W zamian żądał tylko, bagatela – całkowitej lojalności i oddania w pracy. Właśnie urodziłam dziecko, więc pewnie niewiele kobiet w mojej sytuacji zgodziłoby się na taki warunek, ale ja od młodości byłam zachłanna na pieniądze i na sukces, więc przystałam na jego cenę.

Firma Krzyśka produkowała znicze. Z czasem produkcja rozrosła się i do oferty włączyliśmy sztuczne kwiaty i różne bibeloty. Towar zamawialiśmy w Azji, sprzedawaliśmy w kraju. Przebicie było kolosalne. Zostałam dyrektorem handlowym, ale do moich zadań należało tak naprawdę wszystko – załatwienie kontraktów na dostawy, pilnowanie, by te dostawy dotarły na czas do odbiorców, przyjmowanie reklamacji, a nawet wyciąganie z kłopotów kierowców, którzy utknęli z towarem gdzieś po drodze.

Wychodziłam do pracy wcześnie rano, a wracałam nierzadko po dwudziestej drugiej, a zdarzało się, że i nad ranem, bo na przykład trzeba było zjeść z klientem kolację gdzieś za miastem. Do tego dochodziły częste wyjazdy, praca w soboty, nierzadko w niedziele… No naprawdę, istne szaleństwo! Na szczęście mój mąż pracował w szkole, więc miał więcej czasu wolnego. Tylko dzięki temu nasza córka nie błąkała się z kluczem na szyi po podwórku.

Kiedy na rynek weszły telefony komórkowe, byłam pierwszą osobą w firmie, która taki gadżet od szefa dostała. Teraz byłam już dyspozycyjna dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ponieważ współpracowaliśmy z partnerami w odległych krajach głównie na Dalekim Wschodzie, telefony zrywające całą moją rodzinę na równe nogi o świcie lub w środku nocy nie należały do rzadkości. Ale ja aparatu nigdy nie wyłączałam. Już wtedy żyłam pracą i dla pracy, choć swoim bliskim oczywiście tłumaczyłam, że robię to dla nich, że chcę zapewnić im życie na poziomie.

Po trzech latach pracy kupiłam sobie nowoczesny samochód, z czasem dorobiliśmy się segmentu na obrzeżach miasta, który teraz wart jest fortunę. Oczywiście nabrałam też kredytów. To były inne czasy, banki pożyczały pieniądze chętniej niż dziś, a ja, obracając się w środowisku bardzo zamożnych ludzi, nie chciałam czuć się od nich gorsza.

Egzotyczny wyjazd w środku zimy? Płaciłam kartą kredytową. Drogi kurs językowy dla córki? Proszę bardzo, brałam mała szybką pożyczkę w firmie. Kiedy mąż oponował, że nie stać nas na to wszystko, patrzyłam na niego z pogardą i mówiłam:

– Może ciebie nie stać z tej twojej nauczycielskiej pensyjki. Mnie stać na wszystko.

I rzeczywiście przez wiele lat było nas stać na wiele. Muszę przyznać, że „udało” nam się nawet w naszej córce zaszczepić przekonanie, że jesteśmy bogatymi ludźmi i tak już będzie zawsze. Kto by zresztą wtedy, w latach prosperity, spodziewał się kryzysu? Ja w każdym razie się nie spodziewałam.

Popełniłam mnóstwo błędów. Przede wszystkim prawie całe moje życie zawodowe przesiedziałam w jednej firmie, robiąc wciąż i wciąż to samo. Dzisiejsi pracodawcy nie patrzą na to życzliwie. Chcą, by ich pracownicy, zwłaszcza ci na wysokich stanowiskach, mieli wiele doświadczeń z różnych miejsc.

Poza tym moje życie inaczej pewnie by teraz wyglądało, gdybym zamiast gonić za każdą złotówką i za nowym kontrahentem, troszkę z tego, co zarobiłam, zainwestowała w siebie: nauczyła się porządnie angielskiego, skończyła studia… Niestety, ja na rozwój nie miałam czasu. I to się miało na mnie wkrótce zemścić.

Oznajmił, że kończy działalność

Jak to się stało, że nie zauważyłam nadciągającego kryzysu? Szczerze mówiąc, nie wiem. Owszem, docierało do mnie, że niektórzy dotychczasowi odbiorcy rezygnują z naszych usług, inni wprost mówili, że ta sprzedaż przestaje im się opłacać, ale ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że to może skończyć się katastrofą. Można więc powiedzieć, że cios przyszedł całkiem znienacka. Po prostu pewnego dnia Krzysztof wszedł do mojego biura, zamknął drzwi i powiedział poważnym tonem:

– Halinko, musimy porozmawiać.

Zimny dreszcz przeszedł mi wtedy po plecach. Pracowaliśmy razem wiele lat, niejedno wspólnie przeszliśmy, ale nigdy nie słyszałam u niego takiego tonu.

– Sama wiesz, jak ciężko oboje pracowaliśmy na tę firmę – powiedział mój szef. – Zawsze byłem zadowolony z twojego zaangażowania i starałem się uczciwie ci za nie płacić. Ale chyba widzisz, co się dzieje wokół nas. Nasz towar znajduje coraz mniej nabywców. Dziś dostałem maila od jednego z głównych odbiorców, że rezygnuje z dalszych dostaw, bo ma pełne magazyny. Ludzie nie chcą kupować naszych wyrobów, jesteśmy za drodzy i za tradycyjni. Wypiera nas importowana masówka. Takie są realia. Od trzech miesięcy nie zarabiamy nawet na wynajem powierzchni magazynowej. Jak tak dalej pójdzie, zbankrutujemy... Dlatego podjąłem bardzo trudną dla mnie, ale nieodwołalną decyzję. Zamykam działalność gospodarczą.

Dalej nie słuchałam, bo te słowa dzwoniły mi w głowie niczym łomot: „Zamykam działalność gospodarczą”.

– A co będzie ze mną? – szepnęłam.

– Oczywiście wystawię ci jak najlepsze referencje – zastrzegł szybko Krzysztof. – Z twoim doświadczeniem i umiejętnościami na pewno bez trudu znajdziesz zatrudnienie. No i jest trzymiesięczny okres wypowiedzenia, nie musisz pakować się już dziś – pocieszał mnie, jakby bojąc się, że za chwilę wybuchnę płaczem.

Wszędzie odsyłali mnie z kwitkiem

Prawdę mówiąc, byłam tego bliska. Bo mimo pocieszających słów przełożonego wiedziałam swoje – o pracę nie będzie łatwo. Czarno widziałam swoją przyszłość.

Ale ponieważ nie jestem osobą, która szybko się poddaje, już następnego dnia energicznie wzięłam się za szukanie nowego zajęcia. Wtedy byłam jeszcze pełna wiary w to, że jak się bardzo postaram, to może mi się uda. 

Przeglądałam gazety i internet, odpowiadałam na wszystkie interesujące mnie ogłoszenia, rozsyłałam setki swoich CV na stanowiska dyrektorów zarządzających, dyrektorów handlowych, kierowników działu sprzedaży, wypytywałam znajomych, czy nie wiedzą o jakiejś wolnej posadzie. Wszystko na nic. W końcu zaczęło do mnie docierać, że być może będę musiała zmienić nieco swój profil zawodowy.

Jakby tego było mało, zaczęły mnie przytłaczać także inne kłopoty. Zdałam sobie sprawę, że przez te lata, kiedy byłam zajęta karierą, bardzo oddaliłam się od męża i córki. Oni stworzyli sobie własny świat, w którym nie było dla mnie miejsca. Czułam się potwornie samotna. Miałam pretensję do męża, że za mało zarabia. Do córki, że nie chce ze mną rozmawiać, choć przez lata to ja nie miałam czasu rozmawiać z nią. No i wreszcie zarzucałam sobie, że pozwoliłam, by jeden pracodawca tak mnie od siebie uzależnił. Miałam pretensję do całego świata, że znalazłam się w tym położeniu.

Straciłam już nadzieję na kierownicze stołki, rozsyłałam więc aplikacje na jakiekolwiek stanowiska związane z handlem. Tu dostawałam przynajmniej odpowiedzi, ale kiedy przychodziło do rozmowy, mój entuzjazm szybko był gaszony:

– Ile ma pani lat? Ponad pięćdziesiąt? Wie pani, to stanowisko jest już nieaktualne…

Po pół roku siedzenia w domu stało się jasne, że jeśli nie znajdę jakiegokolwiek zatrudnienia i jeszcze przez kilka miesięcy nie zarobię ani złotówki, tylko dalej będę przejadała oszczędności, skończy się to tym, że komornik zajmie nasz dom. Musiałam wziąć się w garść!

Wtedy właśnie zobaczyłam to ogłoszenie: „Administracja osiedla szuka dozorczyni”. Nie wahałam się. O dziwo, tu mój wiek nie stanowił przeszkody. Wolałam nie mówić, co robiłam dotychczas, a jedynymi dokumentami, jakich ode mnie wymagano, były: zaświadczenie o niekaralności i o dobrym stanie zdrowia. Przedstawiłam oba i od poniedziałku mogłam zaczynać pracę…

Moja pensja jest dziesięć razy niższa od tej, którą dostawałam w poprzedniej firmie, ale ku mojemu zdziwieniu praca nie jest ciężka i sprawia mi nawet przyjemność. Co prawda pewnie będziemy musieli sprzedać dom, bo nie utrzymamy go z mojej pensji i zarobków męża. Na razie jednak nie martwię się tym. Przynajmniej nie muszę dojeżdżać do pracy, bo osiedle, na którym sprzątam, jest położone kilkaset metrów od naszego domu. Nie wstydzę się tego, co robię. W końcu żadna praca nie hańbi.

Czytaj także:
„Mój wnuk to niewdzięczny smarkacz. Przepisałem mu dom, a teraz słyszę, że moje miejsce jest w domu starców”
„Rodzice mojej dziewczyny mną gardzili. Uważali, że lekarka zasługuje na kogoś lepszego niż mechanik samochodowy”
„List od kochanki męża zakończył moje małżeństwo. Ten drań miał z nią dziecko, a nie przyznał się do żony i dwóch córek”

Redakcja poleca

REKLAMA