„Pomogłem tej wulgarnej, brudnej i agresywnej bezdomnej. Zabrałem ją do domu i pomogłem znaleźć pracę”

Bezdomna kobieta fot. Adobe Stock
Pojęcia nie mam, dlaczego przyjąłem to dwuznaczne zaproszenie od brudnej, wulgarnej kobiety, a towarzyszącym jej oberwańcom dałem kasę na flaszkę i coś do jedzenia. Widać los tak chciał.
/ 22.10.2020 09:38
Bezdomna kobieta fot. Adobe Stock

Tamta noc nie miała końca: wezwanie za wezwaniem, drużyna była już całkiem wykończona. Nad ranem znów zadzwonił telefon. Tym razem palił się pustostan na odległym przedmieściu.

Czteropiętrowy budynek, ostatnia kondygnacja w płomieniach. Już wiedziałem, że media zostały odcięte, więc zagrożenia wybuchem nie było. Mimo tak wczesnej pory w bramach sąsiednich budynków stało sporo ludzi; zauważyłem ich gniewne, zawzięte miny. Z grupki gapiów wyróżniał się starszy, postawny mężczyzna, który machał elegancką laseczką, wykrzykując wciąż coś w naszym kierunku:
– To ci cholerni bezdomni. Dawno powinniście ich stąd wykurzyć. Cholerne nieroby. Zawszone, brudne... O chleb to żebrzą, ale na wódę ich stać. To pewnie ich wina, zaprószyli ogień po pijaku...
– Wie pan coś konkretnego? – podszedłem do niego po wydaniu rozkazów. – Widział pan, że to ktoś podpalił?
– No nie, ale kto inny jak nie oni – laską wskazał na czwórkę ludzi: trzech mężczyzn i kobietę trzymających się z boku, w głębi podwórka. – Od miesiąca tu mieszkają, nielegalnie, co dzień przyłażą – z pogardą splunął w stronę bezdomnych.
– Ma pan jakieś dowody, że to oni, to spiszemy protokół – stwierdziłem, wyjmując służbowy notatnik.
– Ja nic nie widziałem, ale to oczywiste – parsknął i wycofał się w głąb bramy.

Przepytałem pozostałych ludzi, lecz jakby nabrali wody w usta, nic konkretnego nie padło. Pluli tylko na tych bezdomnych, używając co najmniej niewybrednych słów. Dałem więc spokój, tym bardziej że przyjechała policja, a nasza akcja dobiegała końca. Moi ludzie zwijali sprzęt. Bezdomni wpatrywali się tępym wzrokiem w dopiero co ugaszone pogorzelisko. Właściwie nie powinienem z nimi rozmawiać, to należało do obowiązków policji. Ale coś kazało mi do nich podejść:
– Co myślicie o tym podpaleniu?
Stali wciąż nieruchomo, zamiast odpowiedzi tylko przeczące ruchy głową.
– Spaliście tu przecież, coś musicie wiedzieć – naciskałem. – Może ktoś z was...
I wtedy kobieta zrobiła krok ku mnie.
– A co ty sobie myślisz, kapitanku?! – krzyknęła. – Kto według ciebie podpala własną chatę? Przecież my tu mieliśmy dom, całe nasze życie tu było – i głos się jej załamał. – To oni nas chcieli stąd wykurzyć... A najgorszy to ten stary krzykacz.
– Proszę się uspokoić, złożycie państwo zeznania na policji – zacząłem, ale kobieta natychmiast mi przerwała.
– Nic im nie powiemy. Niech nas zamkną, przynajmniej będziemy mieli gdzie spać. Zimno jak cholera – zadrżała i otuliła się szczelniej starym płaszczem, spoglądając na grupkę lokatorów, którzy rozmawiali z policjantami;  nagle podniosła głowę, spojrzała mi prosto w oczy. – Niech pan nas stąd wyprowadzi, bo te dranie nas przecież pobiją, jak tylko policja odjedzie – szepnęła błagalnie, a w jej głosie już nic nie zostało z niedawnej agresji i aroganckiego tonu.

Przyjrzałem się jej uważnie: nie była stara, mogła mieć najwyżej ze 40 lat. Wysoka, szczupła, długie włosy związane miała na karku w gruby węzeł. Jej wielkie, brązowe oczy patrzyły z jakąś taką sarnią łagodnością. W ogóle przypominała spłoszoną sarnę i wcale nie wyglądała jak bezdomna. Zupełnie nie pasowała do tych trzech mężczyzn stojących obok niej.

Przez chwilę w milczeniu patrzyliśmy sobie w oczy. W jej brązowych tęczówkach zobaczyłem złość, strach i coś jeszcze. Niemą prośbę o pomoc i... taką bezradną łagodność, że aż mi w gardle zaschło. Musiałem przełknąć ślinę.
– To jak będzie, wyprowadzi nas pan stąd? – spytała chropowatym głosem.
W tym momencie podszedł do nas jeden z policjantów, znany mi aspirant. Okazało się, że zna tych bezdomnych od dawna i właściwie to nic do nich nie ma. Dobrze wiedział, że sami nie podpaliliby swojego domu, jak nazywali tę ruderę. I nie mogli też zaprószyć ognia, byli trzeźwi. Poprosiłem go więc, żeby ich jakoś bezpiecznie wyprowadził z tego podwórka, uchronił przed agresją lokatorów.

Odjeżdżaliśmy już, gdy odwróciłem się i spojrzałem na nią. Stała w tym samym miejscu i patrzyła za naszym wozem. Muszę przyznać, że przez następne dni często wracałem myślami do tej kobiety. Zastanawiałem się, co się z nią dalej działo i dlaczego w ogóle znalazła się w tym pustostanie. Dlaczego była bezdomna? Jakie ścieżki losu przywiodły ją do tej spalonej rudery?

Jej sarni wzrok dopadał mnie w najmniej oczekiwanych momentach, nie mogła mi wyjść
z głowy. Dlatego jakiś tydzień po akcji nogi same zaniosły mnie na tamtą ulicę. Choć wiał ostry, lodowaty wiatr, zrobiłem sobie spacer. Podszedłem pod spalony dom. Górne piętro straszyło wypalonymi dziurami, ale w oknach na parterze widać było słabe światło – tak jakby świec, więc ktoś tam znowu mieszkał. Stałem tak przez chwilę, a wtedy silny podmuch wiatru omal mnie nie przewrócił. Wymyślając sobie od idiotów, wsiadałem już do samochodu z zamiarem powrotu do domu, gdy nagle usłyszałem tamten chropowaty głos:
– Hej, panie strażak, a co ty tu robisz? Sikawka ci zginęła czy co?
Odwróciłem głowę: kobieta o sarnich oczach stała za mną i się śmiała.
– Nie szukam sikawki, tylko pani – odparłem spokojnie, ruszając w jej stronę.
– Żarty sobie, facet, ze mnie robisz? – prychnęła, jednak jej wzrok złagodniał, zupełnie jak wtedy, po pożarze. – To już cię nie stać na lepsze ode mnie?
– Stać mnie – przyjąłem jej sposób mówienia, dobrze wiedząc, że te jej trywialne słowa to tylko maska. – Ale z panią chcę tylko porozmawiać, nic więcej.
– O, jaki intelektualista, na rozmowy mu się zebrało – kpiła dalej. – O czym to, chłoptasiu, chcesz ze mną rozmawiać? – spytała i zaczęła szukać czegoś po kieszeniach. – A w ogóle masz fajki? Jarać mi się chce – spojrzała na mnie wyczekująco.

W tej samej chwili podeszło do nas tych trzech jej kolegów. Wyrośli jak spod ziemi. Choć przecież nawykłem do niebezpieczeństw, zrobiło mi się trochę nieswojo.
– Ja nie palę – pokręciłem głową.
– A flaszkę postawisz? – spytała kobieta, a widząc, że kiwam głową, rzuciła do jednego z nich: – Olek, leć do sklepu, strażak stawia – spojrzała na mnie z ironicznym uśmiechem. – A ja zapraszam na pokoje. I wskazała na osmalone okno, za którym tańczyło nikłe światełko.

Często się potem zastanawiałem, dlaczego przyjąłem to dwuznaczne zaproszenie od tej bezdomnej kobiety, brudnej i wulgarnej; czemu dałem tym facetom kasę na papierosy i alkohol. Widać los tak chciał. Gdy wchodziliśmy do ciemnej bramy, kobieta wyciągnęła do mnie rękę.
– Teresa jestem – powiedziała i wskazała na odrapane drzwi: – A to moja aktualna chata. Zapraszam, panie strażak.
I pchnęła nogą rozlatujące się drewno. Na środku zniszczonego pomieszczenia stał stół na kulawych nogach podpartych cegłami. Walały się na nim puszki po piwie, po konserwach, zeschły chleb...
– Sorry za bałagan, ale sprzątaczka ma dzisiaj wolne – powiedziała, a pewnie widząc moją minę, spytała agresywnym tonem: – Co, pan strażak zdegustowany? Nie wiedział, że tak ludzie mieszkają?! A może my nie są ludzie, tylko jakaś druga kategoria?
– Teresa, daj spokój, facet jest spoko, na flaszkę dał – nieoczekiwanie jeden z jej towarzyszy stanął w mojej obronie.
Ale ja nie potrzebowałem wsparcia.
– Nie udawaj, siostro, że taka groźna jesteś – rzuciłem ostro w jej stronę. – Zaprosiłaś, więc czyń honory domu, bo nie wiem, gdzie usiąść.
– A może od razu się położysz?! – rzuciła szyderczo, wskazując barłóg w kącie.
– Może jak już posprzątasz – odparłem spokojnie, nie dając się sprowokować. – Bo chciałem z tobą porozmawiać, a rozmawiam zawsze na siedząco...

Choć paliła się tylko jedna świeczka, zobaczyłem, jak kobiecie opadają ramiona, jakby powietrze
z niej uszło. Pochyliła się, opuściła nisko głowę, po chwili otarła twarz brzegiem swetra. I wciąż nie patrzyła na mnie, tylko stała nieruchomo, jakby zabrakło jej sił. To był właściwy moment, żeby jej powiedzieć, z czym przyszedłem.
– Chciałem z tobą porozmawiać – podszedłem do niej. – Sam nie wiem dlaczego, ale nie mogę o tobie zapomnieć.
Nie poruszyła się, nie odezwała.
– Ja nie chcę się wymądrzać ani prawić ci morałów, ale ty tu nie pasujesz, kobieto – odruchowo chwyciłem ją za ramiona, potrząsnąłem nią. – Ty nie jesteś taka...
– Jaka?! – przerwała mi z gniewem. – Właśnie że jestem. Możesz mnie mieć za kilka konserw, za fajki albo za butelkę dla chłopaków, bo ja nie piję. Ale ty pewnie nie skorzystasz... Wielki pan kapitan.
– Brygadier – poprawiłem ją odruchowo.
– Posłuchaj mnie. Nie takie rzeczy widziałem, nie takie dna jak twoje – mówiłem dobitnie.
– Ale nawet jak się spadnie na najgłębsze dno, można się odbić i...
– A jak pod tym dnem jest kupa szlamu, a ty przebierasz tylko nogami, bo odbić się nie można, stopy ci grzęzną i jeszcze bardziej się pogrążasz, to co?! –  przerwała, jej ramionami wstrząsnął szloch.
Po długiej chwili zaczęła z trudem opowiadać. Jak kiedyś zakochała się w facecie, który okazał się zwykłym szują, który pozbawił ją wszystkiego, bo wzięła mu kredyty pod zastaw swojego zakładu kosmetycznego; jak sfałszowała dla niego czeki, potem komornik zabrał wszystko, a ona poszła kiblować. Gdy wyszła z więzienia, dostała na bilet, torbę ze starym ubraniem i skierowanie do opieki społecznej.
– Wiesz, jak to jest, kiedy wszystkie drzwi się przed tobą zamykają, rodzina i znajomi nie chcą cię znać? – westchnęła z rozpaczą. – O mało nie wróciłam pod to więzienie, bo nie miałam dokąd pójść. Nigdzie nie było dla mnie miejsca, u nikogo.
– Ja cię teraz zapraszam do siebie.
– A co za to będziesz chciał?
– Tylko twojego towarzystwa. Mieszkam z żoną i córką, ale jesteśmy po rozwodzie. One zajmują parter, ja piętro.
– Chyba cię całkiem pogięło, żeby tak za nic – pokręciła głową. – Ale okej, opowiedziałam ci o sobie, nasłuchałeś się, to teraz mi zapłać. Może być obiad.

Narzuciła na siebie zniszczony płaszcz, wzięła do ręki wypchaną reklamówkę. Po drodze do auta uznałem, że faktycznie mi odbiło. Bo jak zobaczy ją moja eks, na pewno będzie zła. Z drugiej strony, byliśmy z Jolą przyjaciółmi, wspieraliśmy się mimo rozwodu. Każde miało swoje życie, ale czasem potrzebowaliśmy siebie nawzajem. Więc może jak Jolce przejdzie pierwsza złość, to coś wymyśli? Podpowie, jak pomóc tej Teresie? Bo że warto jej pomóc, było dla mnie oczywiste.

Po drodze kobiecie cały czas po policzkach spływały łzy, lecz chustki nie chciała.
– Mam swoje – rzuciła szorstko.
Chwilę potem zatrzymałem samochód przed swoim domem.
– Fajna chata – powiedziała z uznaniem.
Weszliśmy na piętro osobnym wejściem. Pokazałem jej mieszkanie. Od razu zapytała, czy może się wykąpać. A potem wraz z tą swoją wypchaną reklamówką zniknęła za drzwiami. I od razu usłyszałem odgłos wody lejącej się do wanny.

Postawiłem czajnik na gaz, wyjąłem kawę, rondel z gulaszem, pojemnik surówki. Zastanawiałem się, jak z tego zrobić obiad, gdy na schodach usłyszałem szybkie kroki. Po chwili w kuchni stanęła Jola.
– Krzysztof, czy ty już całkiem zwariowałeś?! – spytała ze złością. – Kogo ty do domu sprowadzasz? Jakąś menelkę?! Jeszcze czuć na schodach jej zapach.
– Zaraz będzie pachnieć inaczej.
Zacząłem jej opowiadać o tamtym pożarze, o strachu tej kobiety, jaki widziałem w jej oczach, o jej upadku, więzieniu, samotności, staczaniu się coraz niżej. I o moim przeświadczeniu, że muszę jej jakoś pomóc, że nie mogę tak jej zostawić.
– To teraz będziesz bezdomne baby do domu sprowadzać i one tu będą z tobą mieszkać? – zaśmiała się Jola ironicznie. – Ty jesteś strażakiem, a nie Wokulskim. To nie te czasy, człowieku, opamiętaj się.
Zawsze jest dobry czas, żeby komuś pomóc – odparłem, spoglądając na zegarek: ta kobieta siedziała w mojej łazience już prawie godzinę. – Pogadam z ludźmi, może ty byś też mogła. Ona ma dobry zawód, może jeszcze nie wszystko stracone.
– Jasne, dobry zawód, stanie pod latarnią – Jola popukała się w czoło. – A ty chcesz za alfonsa robić czy co?

Urwała, bo w tym momencie z łazienki wyszła kobieta o długich kasztanowych włosach, w eleganckiej rdzawej spódnicy i beżowym żakiecie. Patrzyła na nas spokojnie, sarnim spojrzeniem brązowych oczu.
Trudno mi było uwierzyć, że to ta sama osoba, którą przed godziną przywiozłem z tamtej meliny do swojego domu. Do łazienki weszła brudna menelka w dresowych spodniach i obszarpanym swetrze, a wyszła stamtąd elegancka kobieta...
– Te ciuchy to wszystko, co mam z tamtego życia – uśmiechnęła się do mnie, po czym spojrzała speszona na Jolę. – Przepraszam panią, ale pan Krzysztof sam mnie zaprosił.
Moja była żona milczała, przyglądając się Teresie uważnie.
– Wyglądasz wspaniale – nie kryłem podziwu. – Ale obiad będzie marny. W lodówce mam niewiele, tylko gulasz. Nie umiem gotować...
– Zupę, i to za friko, można zjeść u zakonnic. Chcesz, to cię zaprowadzę – zakpiła, ale natychmiast dotknęła ust dłonią. – Przepraszam, wyrwało mi się.
– No, ja myślę – rzuciła wyniośle Jola.
I wtedy kobieta gwałtownie odwróciła głowę, spojrzała na moją byłą żonę.
– Ja przecież panią znam – powiedziała wolno. – Pani przychodziła do mojego zakładu, a czesała się u Marylki, prawda?
Widziałem zdumienie na twarzy Joli. Gapiła się na nią, jakby zobaczyła ducha.
– No tak – wyszeptała wreszcie. – Nie mogłam skojarzyć, tyle lat minęło... Ale jak pani wyszła z łazienki, od razu mi się wydała znajoma – Jola podeszła do Teresy, uścisnęła jej dłoń. – Tyle razy rozmawialiśmy o pani z koleżankami, jak pani zniknęła, ale nikt nic nie wiedział – zawahała się. – Mówili, że pani poszła siedzieć przez tego... – umilkła.
– No właśnie – szepnęła Teresa.
Przez chwilę w mojej kuchni panowało milczenie, a potem Jola roześmiała się, wskazując na garnek z gulaszem:
– Chyba pani tego nie będzie jadła. Zapraszam was na dół, do siebie. Dam wam prawdziwy obiad, niech stracę.

Był to prawdopodobnie najdłuższy obiad, jaki w życiu jadłem. Panie najpierw gadały o wszystkim i o niczym: ciuchach, nawet o gotowaniu. Znałem swoją byłą żonę dobrze i wiedziałem, że umyślnie kieruje rozmowę na takie tory, żeby odciągnąć Teresę od smutnych myśli. Ale przyszedł też czas na poważniejsze rozmowy. Takie, które mogły zmienić bezdomne życie tej kobiety. A gdy po kilku godzinach zaproponowałem, że odwiozę Teresę do przytuliska, Jola zaoponowała:
– Jest już późno, dziś Teresa zostanie u mnie na noc, a jutro pomyślimy co dalej. Fachowcy wciąż jeszcze są potrzebni, na pewno uda mi się coś dla niej znaleźć.

Wychodząc z mieszkania żony, spojrzałem jeszcze na Teresę. W jej oczach już nie było tej strasznej bezradności.

Redakcja poleca

REKLAMA