Szykowałam się do teatru i nigdzie nie mogłam znaleźć pantofli, które zamierzałam włożyć. Szafkę z butami przejrzałam ze trzy razy. Buty wsiąkły. Sprawdziłam jeszcze w szafie, gdzie zwykle trzymam tylko obuwie zimowe i sportowe. Zniknęły jak kamień w wodę. Zastanawiałam się, czy nie zostawiałam ich gdzieś po jakiejś imprezie… Może u Ulki w sylwestra? Może u mamy? Ale obie możliwości odrzuciłam, bo przecież w sylwestra byłam w czarnych lakierkach, a u mamy – w szarych czółenkach.
– Weroniko, nie widziałaś przypadkiem moich beżowych szpilek? – zawołałam w stronę małego pokoiku, nie licząc zresztą na żadną rzeczową odpowiedź.
Od kilku miesięcy mieszkała u mnie bratanica, która przyjechała do Warszawy studiować. Miała zostać na chwilę, dopóki nie wystara się o akademik, lecz została na stałe. W sumie dobrze, bo mam towarzystwo, nie wracam do pustego domu.
Na te szpilki wydałam kupę pieniędzy
– Wiem, że nie mogłaś ich widzieć, bo przecież trzymam je w swojej szafce… Tak tylko pytam – gadałam bardziej do siebie niż do bratanicy, gdy nagle usłyszałam:
– Pewnie o te ci chodzi, ciociu? – Weronika trzymała w ręku mój pantofel i patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem.
– Oczywiście, że o te. Gdzie były? Możesz podać mi drugi, za chwilę będę spóźniona – przypinałam broszkę do sukienki.
– Ale… jest tylko jeden – Weronika patrzyła mi prosto w oczy i mogłabym przysiąc, że w jej spojrzeniu było cierpienie.
– Jak to jest tylko jeden? A co się stało z drugim?
– Ciociu, ja cię okropnie przepraszam, ale tak wyszło… Włożyłam je na domówkę u Joaśki, kiedy ty byłaś w delegacji w Szczecinie. Pamiętasz?
Pamiętałam delegację, ale nie rozumiałam, co mówiła do mnie ta dziewczyna! Patrzyłam na bratanicę z niedowierzaniem.
– I wtedy złamałam obcas… na takiej kratce, w holu na dole w bloku Joaśki. Utkwił mi. Już wychodziłam i wcale nie zniszczyłam ci tych butów, tylko ten obcas się urwał, a szewc mówi, że się nie da naprawić. Ja ci odkupię, ciociu, te… te… szpilki… – Weronika ryczała na całego.
Nie miałam czasu na dyskusję. Kazałam jej wytrzeć nos, wyjęłam z szafki czarne lakierki. Narzuciłam płaszcz i wyszłam. Stojąc już za progiem, zapewniłam zapłakaną Weronikę, że nic się nie stało. W środku jednak aż się gotowałam. Te szpilki kupiłam za jedną czwartą pensji! A nie pomyślałam o tym, żeby nakłaść bratanicy do głowy, że cudzych rzeczy się nie pożycza bez wiedzy właściciela, że nie wkłada się czyichś butów, bo to niehigieniczne… I wtedy przypomniałam sobie historię z własnej młodości.
Miałam wtedy dziewiętnaście lat. Przyjaźniłam się z Moniką. Jej rodzice byli bardzo zamożni, ale i mili, bezpośredni. Wiem, że darzyli mnie sympatią i zaufaniem, bo pan Adam znał mojego tatę jeszcze ze szkoły, a pani Marta często bywała u mojej mamy na pogaduszkach. Tamtej wiosny Monika wyjechała na dwa tygodnie do swojej babci do Nowego Jorku, a jej rodzice pojechali na narty do Zakopanego. Zostałam poproszona o opiekę nad Pusią i przypilnowanie domu…
Wtedy jeszcze nie było alarmów i agencji ochrony. Jednak i tak najważniejsza była Pusia – wredna, nieprzystępna kotka. Miałam już wprawę, bo kotem przyjaciółki zajmowałam się już wcześniej. Chodziło głównie o to, żeby o określonych porach podać Pusi pokrojoną na kawałki surową rybę, nalać mleka do miski, wypuścić kotkę do ogródka, wpuścić z powrotem, kiedy miauczała pod drzwiami… I nie głaskać ani przypadkiem nie ruszać jej kocyka, bo Pusia za karę potrafiła agresora podrapać, a nawet ugryźć.
Większość ciuchów pochodziła zza oceanu
Czułam się świetnie w domu przyjaciółki. Byłam sama, mogłam do woli wylegiwać się rano w łóżku, wieczorem gapić się do oporu w telewizor i oglądać kolejne filmy na wideo… A poza tym całe dnie spędzałam na uczciwej nauce, bo miałam przed sobą maturę i egzaminy wstępne na uniwerek.
Kilka dni przed powrotem gospodarzy Wojtek, moja ówczesna sympatia, zaprosił mnie na swoje imieniny. Wtedy urządzało się takie imprezy w domach. Mamy robiły kanapki, tradycyjną jarzynową sałatkę, tort albo ciasto. A do picia, poza oranżadą, obowiązkowo jakieś wino – Sophia, Egri Bikaver, Tokaj – produkty zaprzyjaźnionych państw obozu socjalistycznego… To były inne czasy.
Inaczej też się ubieraliśmy. Szaro, bardziej siermiężnie. Jakiś modny ciuch można było kupić za ciężkie pieniądze tylko w Modzie Polskiej lub Telimenie albo uszyć u krawcowej. Na prywatkę do Wojtka miałam więc iść w swoim dyżurnym „wyjściowym” ubraniu – spódnicy w szkocką kratę i bluzce pod szyję.
Już miałam wychodzić, ale moja podopieczna poszła gdzieś w świat i za nic nie mogłam jej przywołać. Zastanawiałam się, czy mogę tak po prostu zostawić kota na dworze, i wtedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł…
W sypialni był lufcik, którym kocica czasami wchodziła do domu, uprzednio wspinając się na piętro po winorośli, która oplatała budynek. Poszłam więc na górę, żeby uchylić okienko, i wtedy skusiła mnie niedomknięta szafa pani Marty. Otworzyłam szeroko drzwi szafy i zamarłam. Ile tam było pięknych ciuchów! Nie mogłam się oprzeć, żeby nie dotknąć tych szykownych tkanin. Większość sukienek, żakietów, spódnic była przywieziona zza oceanu.
W pewnej chwili mój wzrok padł na sukienkę: dżersejową, w kolorze wrzosu, z białym kołnierzykiem i takimi samymi mankietami. Zdjęłam to cudo z wieszaka i przymierzyłam do siebie, patrząc w lustro. „Będzie jak ulał” – pomyślałam i się przebrałam. Sukienka była trochę za luźna, ale i tak wyglądałam w niej znakomicie.
Najadłam się wstydu jak nigdy, naprawdę!
Prywatka u Wojtka była udana, aż do chwili, kiedy jego mama uroczyście wniosła tort. Był pyszny, z bitą śmietaną zamiast kremu… Pochłaniałam drugą porcję, gdy puszysta śmietana zamiast w moich ustach wylądowała na sukience. Okropnie się zdenerwowałam. Wszelkie zabiegi, aby usunąć tłustą plamę, spełzły na niczym. Mama Wojtka uspokoiła mnie:
– W pralni na pewno dadzą sobie z tym radę.
Pełna nadziei następnego dnia z samego rana zaniosłam sukienkę pani Marty do prania. Niestety. Gdy ją odbierałam, właścicielka pralni stwierdziła:
– Plama nie zeszła. To jakaś dziwna tkanina, ale i tak można nosić. Nie widać… tak bardzo.
Zabrałam sukienkę i wyszłam. Miałam łzy w oczach i przez całą drogę myślałam, co też najlepszego narobiłam. Jak ja się teraz przyznam pani Marcie, że zniszczyłam jej ubranie? Nie mogłam tego przemilczeć! Ryzykowałam zaufanie i przyjaźń…
Gdy rodzice Moniki wrócili – nie czekając, aż się rozbiorą, wyznałam od razu swoją winę i przyrzekłam, że odkupię sukienkę. Pani Marta wyglądała na zaskoczoną i na pewno nie była zadowolona. Obejrzała plamę, po czym wzięła mnie za rękę i patrząc mi w oczy, powiedziała:
– Niczego mi nie odkupuj. Nie trzeba, zresztą nie miałabyś takiej możliwości. Nie powinnaś była zaglądać do mojej szafy, Krysiu. To po pierwsze. A po drugie, zapamiętaj: nigdy nie pożyczaj niczego bez wiedzy właściciela.
Przełknęłam łzy. Czułam, że palą mnie policzki, ale wiedziałam, że już nigdy nie zajrzę do niczyjej szafy i nie włożę cudzego ubrania. Na szczęście moja wpadka nie przekreśliła przyjaźni z Moniką i jej rodzicami. W wakacje znowu pilnowałam ich domu i opiekowałam się Pusią.
Czytaj także:
„Na wizycie u teściów zrobiłam coś strasznego. Byłam pewna, że mam przechlapane, a teściowa... podziękowała mi za przysługę”
„13-letni chłopiec próbował ukraść z butiku markowe ciuchy. Byłem w szoku, gdy odkryłem, kto go tego nauczył...”
„Córka ukradła mi ostatnie 400 zł z konta, żeby zapłacić za sylwestra i sukienkę. Musiałam dać jej nauczkę”