„O rany, tego już za wiele, nie mam siły” – po raz chyba setny odrzuciłam pościel na bok. Rozumiem ocieplenie klimatu, ale bez przesady!
Spojrzałam na zegarek. Czwarta nad ranem. No pięknie. I co teraz? W tym skwarze już na pewno nie zmrużę oka. Podniosłam się z łóżka i poczłapałam do kuchni, żeby zrobić kawę dla siebie i małżonka, który chrapał jak nieboskie stworzenie. Gdy napój się parzył, poszłam do pokoju dziennego, żeby szerzej uchylić okna – może uda się przewietrzyć. Odsuwając firanki, odruchowo popatrzyłam na budynek naprzeciwko.
Kiedyś mieszkała tu inna para. Oczywiście, że się znaliśmy, w końcu przez ponad dwie dekady byliśmy najbliższymi sąsiadami, więc ciężko byłoby się nie zaznajomić, a nawet nie zaprzyjaźnić. Oni jednak zdecydowali, że przeprowadzą się do swoich dzieci, podczas gdy ja i Antoni postanowiliśmy tu pozostać.
Od około dwóch miesięcy niewielki dom obok zajmowali nowi lokatorzy – rosły, barczysty mężczyzna i drobna, filigranowa kobieta, zapewne jego małżonka. Nie ukrywam, że niemal od samego początku obserwowałam ich ukradkiem. Rankiem on opuszczał dom, wsiadając do sporego SUV-a, a wracał dopiero pod wieczór. Ona z kolei praktycznie nie wychodziła na zewnątrz w ciągu dnia.
Prawdę mówiąc, coś mi tu nie grało. Zauważyłam, że każdego dnia około południa wymykała się do ogródka, przysiadała na ławeczce i tak sobie siedziała. Czasem z filiżanką kawy, innym razem ze szklanką lemoniady. Nie zajmowała się jednak niczym konkretnym, nie wyrywała chwastów, nie zamiatała podwórka, a jedynie wpatrywała się w przestrzeń. Tak mijała jej godzina, a potem z powrotem zaszywała się w środku. I na tym kończyły się moje obserwacje.
Stojąc w kuchni, wsłuchiwałam się w bulgoczący dźwięk ekspresu parzącego kawę. Mój wzrok bezwiednie powędrował w stronę sąsiedzkiego podwórka. Wtedy niespodziewanie frontowe drzwi gwałtownie się otworzyły i ujrzałam, jak on wybiega na zewnątrz. Odruchowo odsunęłam się od okna w głąb pomieszczenia. On tymczasem z hukiem zatrzasnął drzwi, wskoczył do auta i ruszył z piskiem opon.
Czy to nasza sprawa?
Z pozoru nic takiego, ale coś w jego postępowaniu wydało mi się dziwne. Wychodzić z domu o czwartej nad ranem? Zastanawiam się, gdzie i w jakim celu. Napiłam się kawy, przejrzałam prasę, popatrzyłam przez okno na ogródek i w ten sposób minęły mi dwie spokojne godziny poranka. Tuż po szóstej obudził się Antoni i jak zawsze zaczął grzebać w lodówce, szukając czegoś do jedzenia.
– Daj mi chwilę, nie musisz nic szukać – powiedziałam z uśmiechem. – Proszę, oto twoje śniadanko – pokazałam mu talerz pełen pyszności. – Ten upał nie pozwolił mi zmrużyć oka – dodałam z westchnieniem. – A ty? Pochrapywałeś sobie w najlepsze jak niedźwiedź w gawrze.
– No wiesz, wczorajsza harówka w ogródku dała mi nieźle popalić. Ale cóż, ktoś musi o niego dbać, żeby nie wyglądał jak u tych obok. Dopiero co się wprowadzili, a już mi się serce kraje, jak patrzę na tę piękną zieleń, która powoli niszczeje.
– O, skoro już o nich mowa! Dziwne rzeczy się tam dzieją. Obserwowałam ich od samego świtu i wiesz co? – streściłam mężowi to, co udało mi się zobaczyć i podsłuchać.
– Ech, Jaśka… – westchnął małżonek. – Może po prostu mieli jakąś sprzeczkę. Przypomnij sobie, jak my potrafiliśmy się kiedyś wykłócać. Mało brakowało, a fruwałyby talerze!
– Niby masz rację, ale…
– Daj już temu spokój, to nie nasza sprawa.
Antoni zajął się na nowo krzątaniną w ogrodzie – chyba znów coś przycinał albo ścinał, trudno powiedzieć. Ja doszłam do wniosku, że warto by w końcu poznać ludzi mieszkających po drugiej stronie płotu. Spakowałam więc do koszyka domowej roboty ciasto, które upiekłam dzień wcześniej oraz świeże, dorodne truskawki i wybrałam się do nich z samego rana. Ich bramka stała otworem, a samochodu gospodarza nigdzie nie było widać. Zastukałam energicznie w drzwi frontowe.
– Witam serdecznie – przemówiłam radośnie, gdy moja nowa sąsiadka stanęła w progu domu. – Mam na imię Janina i mieszkam tuż obok. Stwierdziłam, że najwyższa pora nawiązać bliższe relacje z sąsiedztwem. Mam tu dla was mały poczęstunek – dodałam, podsuwając w jej stronę koszyk.
Rzuciła mi dziwne spojrzenie. Sprawiała wrażenie, jakby dopiero co się obudziła.
– Ja... – wymamrotała po chwili. – Nie trzeba było... Poza tym, teraz niezbyt mi pasuje...
Było widać, że ledwo się trzyma. Pomimo piekielnego upału miała na sobie jakiś dres. Oczy podkrążone i zamglone, a włosy tłuste jak frytki.
– Jasne, skoro teraz kiepsko trafiłam, to może kiedy indziej – starałam się udawać, że nic się nie stało. – W każdym razie proszę przyjąć to ciasto, a jak będzie pani chętna, to zapraszam na kawkę.
– Aha, dobrze... – tyle usłyszałam, zanim drzwi się zatrzasnęły.
„No to poznałam sąsiadów, a niech to gęś kopnie” – przemknęło mi przez głowę, gdy wracałam do swojego domu. Co tam się wyprawia? Czemu ona jest taka wycieńczona i nieobecna?
Sąsiadka jakby zapadła się pod ziemię
W środku nocy znów męczyła mnie bezsenność. Wreszcie jakoś po drugiej wstałam, żeby się czegoś napić i odruchowo podeszłam do okna, żeby zerknąć na sąsiedni budynek. Wiem, że to nic chwalebnego, ale nawet wyciągnęłam z szafy lornetkę męża, którą czasami zabierał na obserwacje ptaków. Przyglądałam się podwórku i lekko otwartym oknom.
W pewnym momencie do moich uszu dobiegły podniesione głosy. Nie byłam w stanie dosłyszeć, o czym dokładnie rozmawiają, ale ewidentnie się sprzeczali. Dosłownie parę chwil później usłyszałam huk, zupełnie jakby coś ciężkiego runęło na ziemię. A potem nastała głucha cisza. Zupełnie znieruchomiałam. Nie mam pojęcia, ile czasu minęło, zanim się ocknęłam. W końcu dostrzegłam, jak mężczyzna opuszcza dom. Ale tym razem nie od razu wskoczył do swojego auta, a najpierw podniósł klapę bagażnika i wrzucił do środka trzy wielgachne i najwyraźniej bardzo ciężkie torby, a następnie z piskiem opon odjechał w siną dal.
Rzuciłam się na łóżko i zdrzemnęłam się na parę godzin. Rankiem ponownie rzuciłam okiem na podwórko obok. Jego auta nigdzie nie było widać. Sąsiadka też się nie pokazywała. Zaczynałam się coraz bardziej martwić.
Kiedy nazajutrz odwiedził mnie syn z żoną oraz ich dzieciakami, w domu zrobiło się gwarno i nie byłam w stanie przyglądać się, co dzieje się u sąsiadów. Raz na jakiś czas rzucałam okiem zza firanki. Panowała tam głęboka cisza – wyglądało na to, że nikogo nie ma w środku. Cóż takiego mogło się tam stać?
Kiedy słońce już zaczęło chylić się ku zachodowi, postanowiłam dokładniej zbadać tę sprawę. Mąż akurat był na rybach, więc nie było potrzeby wyjaśniać mu, gdzie się wybieram i dlaczego. Bramka do ich posesji ponownie stała otworem, dlatego wkroczyłam na ich teren. Niepewnie rozglądałam się dookoła, aż w końcu zbliżyłam się do drzwi wejściowych. Nawet nie zdążyłam zapukać, gdy nagle gwałtownie się uchyliły i stanął w nich on. Ale mnie zaskoczył!
– Dzień dobry. Już myślałam, że państwa nie ma, bo nigdzie nie widzę auta – posłałam mu przesłodki uśmiech. – Chciałam złapać pana małżonkę. Jestem z sąsiedztwa. W poniedziałek przyniosłam powitalny poczęstunek, ale teraz pilnie muszę odzyskać ten koszyk, bo wie pan, sezon na maliny w pełni i... – trajkotałam od rzeczy, a on tymczasem słuchał w milczeniu, marszcząc brwi.
– Auto u mechanika, a żony nie ma w domu – odparł wreszcie.
– Pojechała gdzieś? Cóż, trudno. To może by mi pan oddał chociaż ten koszyczek...
– Chwileczkę – burknął.
Przekroczył próg mieszkania, nie zamykając za sobą drzwi. Rzuciłam okiem do środka i po chwili aż mi ciarki przeszły po plecach, gdy dostrzegłam w korytarzu rozrzucone buty. Niby zwykły widok, ale jedna para była poplamiona jakąś czerwoną substancją. O Boże!
– Proszę bardzo – wychynął facet, a ja usiłowałam złapać oddech.
– Dzięki, do widzenia – wykrztusiłam jedynie i popędziłam w stronę swojego domu.
Od tego spotkania minęły już trzy dni, a ja codziennie w samo południe zasiadałam przy oknie, wypatrując tajemniczej kobiety. Ani razu się nie pojawiła. W końcu wbrew sprzeciwom mojego męża, Antoniego, udałam się na komisariat, by zgłosić całą sprawę. Policjanci spoglądali na mnie jak na jakąś pomyloną babę.
– Zdaję sobie sprawę, że to może brzmieć niedorzecznie – usiłowałam im to wytłumaczyć. – Ale tam panuje grobowa cisza. Samochód tego gościa przepadł, ona także. Przecież nie mogła się tak po prostu ulotnić! A jeszcze te bagaże i zakrwawione buty. Musiało tam dojść do czegoś strasznego!
– Proszę pani, a może po prostu wzięli urlop? Mamy lato, mogli pojechać w cieplejsze rejony. Ludzie tak czasem robią – sugerował aspirant, który spisywał moje zeznania.
– Ale ona wyglądała strasznie, mówię panu! Naprawdę nie mam jakichś urojeń!
– W porządku, przyjrzymy się tej sprawie i damy państwu znać – powiedział w końcu, wzdychając ciężko.
Nie mogłam uwierzyć
Minął tydzień od czasu, gdy zadzwoniono do mnie z informacją, że pani Helena nie żyje.
Trudno opisać mój stan po tym wydarzeniu. Byłam w ciężkim szoku, a to i tak mało powiedziane. Jakby tego było mało, po paru dniach przyszła do mnie dziwna przesyłka. W środku koperty znajdowała się pojedyncza karteczka, na której widniał wydrukowany, lakoniczny tekst: „Uważaj na siebie!”. Tylko tyle.
– Antek, ja się boję – zwierzyłam się.
– Nie denerwuj się, kochanie, oddamy to policji, może uda im się dopaść tego gościa. Nic nam nie grozi – pocieszył mnie, biorąc w objęcia.
Trudno to pojąć, ale najwyraźniej dokonali niemożliwego. Nie mam pojęcia, jakim sposobem, bo te wszystkie procedury to dla mnie czarna magia. Szczerze mówiąc, chyba wolę pozostać w nieświadomości.
Janina, 54 lata
Czytaj także:
„Moje małżeństwo skończyło się, gdy dostałam list od kochanki męża. Ten łotr wiódł podwójne życie i obu nam złamał serce”
„Matka zabroniła mi mieć drugie dziecko. Uważa, że jestem za biedna i na pewno zrobię z niej darmową niańkę”
„Byłam wściekła na męża, bo zapomniał o naszej 10. rocznicy. Strzelałam fochy i wyszłam na idiotkę”