Rozwód z Adamem był jak senny koszmar. Walczyliśmy ze sobą w sądzie na kły i pazury, a raczej w naszym imieniu bili się wynajęci za ciężkie pieniądze adwokaci. Wywlekaliśmy na światło dzienne sprawy intymne, pozywaliśmy na świadków naszych Bogu ducha winnych znajomych, którzy patrzyli na nas szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, nie mogąc uwierzyć, że tak wielka miłość może się zmienić w tak zapiekłą nienawiść.
Bywało, że po kolejnym posiedzeniu sądu (które i tak nie przynosiło rozstrzygnięcia) wracałam do domu, czując się zbrukana, upokorzona, oszukana. Brałam godzinny prysznic, w nocy ryczałam w poduszkę, a i tak nie potrafiłam strząsnąć z siebie tego całego błota, jakim się z mężem obrzucaliśmy.
Najbardziej jednak cierpiała na tym wszystkim Monika, nasza dziesięcioletnia córka. O nią też boksowaliśmy się z Adamem. Oboje chcieliśmy mieć ją przy sobie. Sąd powoływał więc co chwilę nowych biegłych psychologów, którzy zadawali jej setki pytań. Na większość z nich zresztą zazwyczaj nie odpowiadała. Zwyczajnie nie potrafiła. Każda taka sesja kończyła się jej strasznym płaczem.
Nagle na drodze pojawiło się zwierzę
– Mamo? Kiedy pogodzisz się z tatusiem? – pytała jeszcze parę miesięcy temu. – Tęsknię za nim...
– Odwiozę cię do niego w weekend, obiecuję – odpowiadałam jej z rozdartym sercem.
– Ale kiedy jestem u niego, to wtedy tęsknię za tobą!
– To tylko dwa dni…
– Mamo! Czy ty nie rozumiesz?! Ja chcę was oboje. Równocześnie! Tak jak kiedyś... – mówiła.
Rozumiałam ją. I to dobrze. Z dziecięcej perspektywy nasz konflikt był niepojęty. Pewnie za długo graliśmy przed córką role zgodnych rodziców... Powiedzieliśmy jej dopiero, kiedy wyznaczono nam termin pierwszej rozprawy.
Usiedliśmy we trójkę do stołu i w okrągłych słowach przekazaliśmy „nowinę”. Miało być gładko i spokojnie, niczym w podręczniku „Jak się rozstać z klasą”, ale wyszło inaczej. Monika dostała spazmów, a my z Adamem strasznie się pokłóciliśmy. Ja darłam się, że mnie zdradził z jakąś lafiryndą, on wrzeszczał, że ten „jednorazowy skok w bok” był jego aktem rozpaczy. Reakcją na emocjonalny chłód, jakim go otoczyłam, kiedy zaczęłam robić korporacyjną karierę. Nie mogło wyjść gorzej…
Po kilku miesiącach, w czasie których zafundowaliśmy z Adamem naszemu dziecku karykaturę świąt (trochę u mnie, trochę u niego), smętnego sylwestra i wypchnięcie na zimowisko w czasie ferii (do tej pory zawsze wyjeżdżaliśmy gdzieś we troje), Monika przestała pytać, kiedy się zejdziemy.
Skończyły się łzy, prośby i pretensje. W ogóle nie poruszała już tego tematu. Zajęta sądowymi bitwami o uznanie Adama winnym rozpadu związku, przyznanie mi opieki nad dzieckiem i oddanie mieszkania, późno spostrzegłam, że jej nagłe uspokojenie, to coś gorszego niż wcześniejsze płacze. Córka zaczęła się gorzej uczyć, stała się milcząca i nieobecna, raz i drugi wychowawczyni przyłapała ją w towarzystwie starszych uczennic, które miały w szkole długą listę przewinień. Ani się obejrzę, jak moje jedyne dziecko sięgnie po papierosy, a może i narkotyki!
W całym tym szale z naszym rozwodem, wybrałam jednak wobec niej fatalną strategię. Zamiast dać jej swój czas i miłość, postawiłam na kontrolę. W wiecznym biegu do pracy i z pracy, odwoziłam ją do szkoły, odbierałam po lekcjach, co wieczór sprawdzałam czy zrobiła pracę domową. Marne dawało to efekty... Widziałam, że jeszcze bardziej oddalamy się od siebie, a Moniczka więdnie, jak nie podlewany kwiat. Pogłębiało to moją frustrację, stawałam się coraz bardziej apodyktyczna i wybuchowa. A także nieuważna za kierownicą…
Wracałyśmy właśnie ze szkoły moim małym dwuosobowym smartem, którego sobie kupiłam, kiedy Adam zabrał nasz wspólny samochód, gdy przed maską nagle pojawiło się coś. Stało na czterech łapach, miało sierść koloru ecru i patrzyło w osłupieniu na moje szybko zbliżające się auto. Wcisnęłam hamulec, szarpnęłam kierownicą. Wóz wprawdzie skręcił, ale gwałtowny manewr na nawierzchni zroszonej zimnym, lutowym deszczem ze śniegiem, sprawił, że samochód zarzucił tyłem.
Łup! Usłyszałam uderzenie na wysokości swoich drzwi, a potem się zatrzymałam. Monika wyskoczyła z kabiny jeszcze przede mną.
– Mamo! Potrąciłaś pieska! – krzyknęła z wyrzutem.
Opadły mi ręce. Rzeczywiście, na środku jezdni leżał bezwładnie dorodny psiak. Za mną ustawiały się już w rzędzie samochody, ktoś zaczynał trąbić, a pies – po nieudanej próbie podniesienia się na cztery łapy – z powrotem klapnął na asfalt i cicho zaskomlał.
Do licha! Co tu robić? Bezradnie rozejrzałam się wokół, szukając właściciela, ale wyglądało na to, że nigdzie go nie ma. Nikt nie przyznawał się do zwierzaka.
– Nie stój tak, mamo! Trzeba go zawieźć do weterynarza! – krzyknęła na mnie córka.
W pierwszej chwili chciałam zaprotestować. Do licha, przecież musiałam zaraz wracać do pracy! Zebranie zespołu, wieczorne planowanie z szefem działu... Ale na widok kręcących się w jej oczach łez, szybko zmieniłam zdanie:
– Tak, masz rację, kochanie. – westchnęłam. – Spróbujmy zapakować go do samochodu.
Czułam, że jestem jej coś winna...
Nie było to łatwe. W moim smarcie są tylko dwa miejsca i mały bagażnik pod maską z przodu. A do tego pies nam nie ufał i wcale nie zamierzał współpracować! Opierał się, wykręcał, a my już po chwili byłyśmy całe umorusane startym z jego sierści błotem. Wyglądało na to, że zwierzak od dawna już błąkał się po mieście.
Kiedy wreszcie cała trójka znalazła się w kabinie (Monika musiała trzymać psa na kolanach), sprawdziłam w smartfonie, gdzie jest najbliższa lecznica dla zwierząt i pognałam tam w nadziei, że zdążę choć na spotkanie z szefem.
Nic z tego! W klinice był tłum włochatych pacjentów, i choć przyjęto nas poza kolejnością i tak trzeba było czekać pół godziny na wolny gabinet. A potem badanie, rentgen, znowu badanie. Powiem szczerze, miałam ochotę zostawić im czworonoga. Niech go odstawią do schroniska, ja zrobiłam swoje. Widząc jednak, jak Monika się nim opiekuje: głaszcze, szepcze czułe słówka do kosmatego ucha – trwałam dalej na posterunku.
– Na szczęście nie ma żadnych złamań – oznajmiła w końcu lekarka. – Łapa jest przetrącona, ale wystarczy ją dobrze zabandażować. Możliwe jednak, że pies doznał jakichś innych obrażeń, które dadzą o sobie znać trochę później. To może być obrzęk mózgu, wewnętrzny krwotok, odma. Trzeba go obserwować i w razie czego natychmiast przywieźć do nas.
– Mamo, możemy go zatrzymać? – zapytała córka, kiedy tylko pani weterynarz przestała mówić.
W gabinecie zapadła głucha cisza, a trzy pary oczu (pies też) wpatrywały się we mnie wyczekująco. „No nie! Mogłam to przewidzieć” – pomyślałam w panice. Monika przecież już od dawna suszyła nam z Adamem głowy o to, by kupić jej zwierzaka. Byliśmy w tej kwestii niezłomni, oboje nie chcieliśmy brać sobie do domu kłopotu i roznosiciela brudu.
Ale jak tu odmówić tak strasznie zmaltretowanemu psychicznie dziecku? Tym bardziej że czułam się wobec niej winna – to przecież ja zażądałam rozwodu, kiedy w telefonie męża odkryłam SMS treści: „Byłeś wczoraj cudowny, misiu. Liczę, że to pierwszy, ale nie ostatni raz”. Pod spodem widniała wprawdzie jego odpowiedź: „Wybacz, Elu, to było nieporozumienie. Mam żonę i dziecko, chcę być wobec nich lojalny”, ale ja wpadłam w szał.
Krzyknęłam mu wtedy w twarz, że za późno przypomniał sobie o lojalności. I kazałam zabrać walizki z naszego kupionego na kredyt mieszkania. Kiedy zrozumiał, że mu nie wybaczę, posłusznie to zrobił. Ale później, po złożeniu przeze mnie pozwu rozwodowego z jego winy i wniosku o przyznanie mi opieki nad dzieckiem, zaczął walczyć. I rozpętało się piekło.
Do licha, czy na pewno dobrze postąpiłam, wykopując za drzwi człowieka, z którym spędziłam 12 lat? Przecież go kochałam, a on prosił o wybaczenie, tłumacząc, że pierwszy raz w życiu uległ pokusie i bardzo żałuje. Czy nie postąpiłam zbyt pochopnie? Czy warto było dać się ponieść urażonej dumie? Czy cena za to nie jest za wysoka?
Spojrzałam na córkę. W jej oczach dostrzegłam smutek i nieme błaganie. Nie mogłam, a nawet nie wolno mi było fundować jej kolejnego zmartwienia.
– No dobrze – westchnęłam. – Ale jeszcze dziś rozwiesimy ogłoszenia, że znaleźliśmy psa. Może zgłosi się po niego właściciel.
Monika rzuciła mi się na szyję, a pies pokuśtykał do mnie na trzech łapach i obślinił mi szorstkim językiem całą rękę.
Nazajutrz była środa i przez cały dzień nikt do nas nie zadzwonił w sprawie Wypadka – jak nazwała psa Monika. A w czwartek, po pracy, zawsze robiłam hurtowe zakupy w hipermarkecie na cały tydzień. Zajechałam więc do podziemnego garażu pod naszym apartamentowcem samochodem załadowanym po dach butelkami mleka, zgrzewkami wody i soków, siatami owoców i warzyw oraz tysiącem innych, niezbędnych w domu produktów. Oczywiście, nie było szans, żebym to wszystko na raz wniosła do mieszkania. Złapałam więc tylko dwa najcięższe pakunki i skierowałam się do windy.
Miałyśmy z córką taką umowę, że w każdy czwartek ona pomaga mi we wnoszeniu zakupów z garażu. Zdziwiłam się więc, kiedy nie zastałam w domu nikogo. Ani Moniki, ani nawet psa. Zaraz jednak spostrzegłam na kuchennym stole kartkę napisaną jej ręką:
„Mamuś, Wypadek poczuł się gorzej i poprosiłam tatę, żeby nas zawiózł do weterynarza”.
No pięknie! Tylko tego mi jeszcze brakowało! Nie miałam najmniejszej ochoty widzieć męża. Wściekła jak osa, pognałam do garażu. Sama już nie byłam pewna, co bardziej mnie zdenerwowało – że Monika pojechała z psem do kliniki, nie informując mnie o tym, czy że… udała się tam z Adamem.
Zaczęliśmy ze sobą rozmawiać
Na miejscu, oczywiście, spotkałam męża. Zaśmiewając się i żartując, wychodzili właśnie z gabinetu. W moje serce wbiła się kolejna szpila – uświadomiłam sobie, że z ojcem Monika ma obecnie dużo lepszy kontakt niż ze mną.
– I jak z nim? – oskarżycielsko wskazałam Wypadka.
– Wszystko dobrze. Fałszywy alarm – odpowiedział Adam.
– Na szczęście to była tylko moja panika – wyjaśniła córka. – Nic mu nie jest, mamusiu.
– Aha. W takim razie wracamy do domu. Do widzenia, Adam – powiedziałam lodowatym tonem.
Uśmiech na twarzy męża zniknął jak zdmuchnięty.
– Ale mamo… – żachnęła się Monika, zaglądając przez szybę do wnętrza mojego smarta. – Nie zmieścimy się tam we trójkę!
Ożeż, kurczę! Miała rację! Wyskoczyłam z domu w takim tempie, że zapomniałam o wciąż zalegających na fotelu pasażera zakupach.
– Ale to nic – uśmiechnęło się moje dziecko. – Ja się jakoś zmieszczę. A Wypadka po prostu podrzuci do nas tatuś!
Popatrzyliśmy na siebie z Adamem w milczeniu. Chyba nam obojgu nie bardzo podobał się ten pomysł. Ale co było robić? Pomysł Moniki był jedynym sensownym rozwiązaniem problemu.
– Jedź szybciej, mamuś! – w połowie drogi zawołała Monika.
– Nie mogę – odparłam. – Wiesz, jakim powolnym kierowcą jest twój ojciec. Jeśli za bardzo docisnę gaz, zostanie w tyle. I będziemy na niego czekać pod blokiem.
– Ale mi się strasznie chce siusiu! Jedź, proszę. Tata może przyprowadzić Wypadka na górę.
Tylko zacisnęłam szczęki. No ładnie. Teraz się okazało, że muszę jeszcze swojego „byłego” wpuścić z powrotem do domu. Nie miałam jednak wyjścia. Przyśpieszyłam.
– O, nowe firanki. Bardzo ładne – Adam od razu spostrzegł najważniejszą zmianę, jakiej dokonałam zaraz po jego odejściu. A mnie, wbrew woli, zrobiło się miło, słysząc ten komplement. Naprawdę długo wybierałam te firanki.
– Siadaj – zarządziłam. – Zrobię ci jakąś herbatę albo kawę.
– Nie chciałbym sprawiać kłopotu… – mruknął Adam.
Nie zamierzałam nalegać. To nawet i lepiej, żeby sobie poszedł.
– Ależ żaden kłopot! – zawołała nasza córka. – Siadajcie sobie oboje, a ja przyniosę filiżanki.
Początkowo było trochę drętwo, ale w końcu rozmowa jakoś się potoczyła. Adam z uwagą (której nie poświęcał mi wcześniej) słuchał o mojej pracy, ja zaśmiałam się ze dwa razy z jego wpadek przy adaptacji mieszkanka, które wynajął.
Pół godziny później rozstaliśmy się, podając sobie ręce. A kiedy zamykałam za nim drzwi, mój wzrok spotkał się ze spojrzeniem Moniki. Córka wprost promieniała szczęściem. Jak za dawnych czasów... Dziwne, ale stan Wypadka (wciąż nikt nie dzwonił w jego sprawie), który w międzyczasie zaczął już normalnie stawać na chorą łapę, a nawet biegać i wesoło szczekać, pogorszył się nagle dokładnie tydzień później. W czwartek.
– Czy to déja vu? – zawołałam, gdy znów weszłam do mieszkania objuczona pakunkami, a na stole zastałam kartkę informującą, że córka i pies są w klinice weterynaryjnej, do której zawiózł ich, oczywiście nie kto inny, lecz Adam.
Wietrząc jej podstęp, tym razem wypakowałam jednak przynajmniej te sprawunki, które leżały na fotelu pasażera. Resztę wypełniającą bagażnik zostawiłam. Grunt, że córka z psem się do kabiny zmieszczą.
Zrozumiałam, ile dla mnie znaczy
Zastałam ich w gabinecie.
– Nie rozumiem... – zastanawiała się lekarka. – Pies wygląda świetnie, lekko przybrał na wadze. Nawet już nie utyka... Naprawdę stracił dzisiaj przytomność?
Tylko po sobie z Adamem spojrzeliśmy, a potem nie wytrzymaliśmy i parsknęliśmy śmiechem.
– No dobrze, wracamy do domu! – zarządziłam po badaniu. – Tym razem nie będziemy absorbować taty. Miejsce pasażera jest wolne.
– A bagażnik? – cichutko spytała moja córeczka.
Spojrzałam na nią zaskoczona.
– Bagażnika nie rozpakowałam.
– To się nie zabierzemy! – radośnie krzyknęła Monika.
– Niby czemu?
– Bo namówiłam tatusia na zakup posłania dla Wypadka – odpowiedziała triumfalnie, wskazując mi stojące w rogu gabinetu ogromne psie legowisko.
Opadły mi ręce. A potem zaraz sobie powinszowałam, że wczoraj sprzątnęłyśmy mieszkanie. Brakuje tylko, żeby zapraszać Adama do bałaganu... Jakbym coś podejrzewała!
Myślałam, że znów wypijemy herbatę, porozmawiamy i się rozstaniemy. Nie doceniłam córki.
– Mamo! Tato! Tak się składa, że zrobiłam dziś ciasto piaskowe! – obwieściła nam nagle, kiedy już odwiesiliśmy kurtki.
– Nigdy nie interesowałaś się gotowaniem – zdziwił się mąż.
– Mama mnie jakoś przekonała – bezczelnie skłamała, a mnie było niezręcznie zaprzeczyć.
Tym razem Adam został u nas do późnego wieczora. Dawno już tak dobrze się nam nie rozmawiało. Kiedy byliśmy razem, mijaliśmy się, brakowało nam dla siebie czasu. Gdy jednak nasze drogi się rozeszły, to paradoksalnie – odkryliśmy dawną, łączącą nas więź.
Nie oponowaliśmy więc, kiedy Monika na koniec zaproponowała, żebyśmy w sobotę poszli z Wypadkiem na wspólny spacer do pobliskiego Lasu Kabackiego.
Od tamtego czasu minęły już prawie dwa miesiące. Za oknem lipiec, powietrze pachnie latem, a my z Adamem… postanowiliśmy znowu zamieszkać razem. Co tu dużo gadać, dzięki naszej przebiegłej córce, nasze ścieżki znowu zaczęły się ze sobą krzyżować. Najpierw spotykaliśmy się we troje (a raczej we czworo) na wspólnych spacerach, po których Monika wyciągała nas do kawiarni, a potem na obiad, jaki w sekrecie przede mną przygotowywała w piątek specjalnie na tę okazję. I choć były to tylko przypalone naleśniki z serkiem z pudełka, jedzenie smakowało nam, jakbyśmy poszli do najlepszej restauracji.
Mniej więcej w miesiąc od wypadku Wypadka, umówiliśmy się z Adamem sami, na „poważną rozmowę”. Wtedy jeszcze żadne z nas nie było gotowe, by zaproponować drugiemu pakt pokojowy, ale odtrąbiliśmy zawieszenie broni. Ku oburzeniu hojnie opłacanych adwokatów, wycofaliśmy pozew rozwodowy.
Potem, żeby to uczcić, spotkaliśmy się ponownie – Adam zaprosił mnie na kolację. Wybrał świetną restaurację, zadbał o świeże kwiaty na stoliku, prawił mi komplementy. Zupełnie jak przed laty, kiedy dopiero mnie zdobywał! Późną nocą odwiózł mnie pod dom taksówką i, każąc zaczekać kierowcy, odprowadził mnie pod same drzwi. A tam, zaskakując samą siebie, pozwoliłam mu się pocałować.
Czy dobrze zrobiłam? Czy nie za wcześnie dałam mu sygnał, że jestem gotowa przyjąć go z powrotem? Te wątpliwości rozwiały się nazajutrz, kiedy do mojego biura dotarł kurier z ogromnym naręczem róż i dołączoną kartką: „Przepraszam, że Cię zraniłem i zawiodłem. Bardzo tego żałuję. Adam”.
Na następnym spotkaniu wybaczyłam mu zdradę, a on przysięgał, że jeśli pozwolę mu wrócić, nigdy więcej nie ulegnie pokusie.
Ja natomiast, po cichu, obiecałam sobie, że przyhamuję trochę z robieniem kariery i więcej czasu poświęcę rodzinie. Bo przekonałam się przecież, że to najfajniejsza rodzinka na świecie! Potrzebny był nam tylko wstrząs, żeby wyrwać nas z kolein wiodących w nicość i przypomnieć, kim dla siebie jesteśmy. Muszę jednak przyznać, że tego happy endu by nie było, gdyby nie córka i Wypadek. A niech mnie! Dzieci i psy mają czasem dużo więcej mądrości i sprytu niż dorośli!
Czytaj także: