„Pan Andrzej był dla mnie jak ojciec. Pomagałam mu z dobroci serca, a jego córka uznała, że mam chrapkę na spadek po nim”

kobieta, która opiekuje się starszym panem fot. iStock by Getty Images, vorDa
„Przychodziłam do niego najpierw trzy dni w tygodniu, później już codziennie. Długo był w dobrej formie intelektualnej. Rozmawialiśmy, gotowałam dla niego, czasem mu czytałam, oglądaliśmy razem telewizję, głośno komentowaliśmy filmy i wiadomości. Nigdy nie miałam takiego przyjaciela”.
/ 22.04.2023 22:30
kobieta, która opiekuje się starszym panem fot. iStock by Getty Images, vorDa

Trafiłam do hospicjum zupełnie przypadkiem. Pracuję w firmie sprzedającej energię elektryczną i któregoś dnia do biura obsługi klienta przyszła dyrektorka hospicjum z prośbą o rozłożenie im na raty dużego rachunku za prąd. Codziennie mam kilkanaście takich przypadków, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby klient był tak miły i uprzejmy. Nie ode mnie zależała decyzja w jej sprawie i czułam się fatalnie, gdy nie udało się u mojej szefowej załatwić wszystkiego, czego potrzebowała ta kobieta. Było mi tak głupio, że na koniec zapytałam:

– A czy w takim razie chociaż ja mogłabym zrobić coś dla hospicjum? Urząd to urząd, nie zawsze się wszystko załatwi, ale jeśli mogłabym…

– Jasne, każda pomoc się przyda! – rozpromieniła się kobieta. – Zapraszam panią do nas w ten czwartek. Rozpoczynamy właśnie szkolenie dla nowych wolontariuszy.

Przeraziłam się. Nigdy nie działałam w żadnej fundacji. Raz pomagałam zbierać pieniądze na koncert charytatywny dla chorego syna mojej koleżanki, ale żeby od razu hospicjum?

Pomyślałam, że trochę się zagalopowałam z tą deklaracją pomocy. Przed oczami stanęły mi łóżka z umierającymi osobami, rozpaczające rodziny, ciężka praca fizyczna i takie obciążenie psychiczne, że nie można później normalnie żyć, spać, odciąć się od tego. Tak sobie to wyobrażałam.

– Dobra, pójdę na spotkanie organizacyjne, żebym nie wyszła na głupka przed tą dyrektorką, ale później uczciwie jej powiem, że się do tego zwyczajnie nie nadaję – postanowiłam.

Postanowiłam przynajmniej spróbować

Na szkoleniu było sześć osób. Cztery kobiety, dwóch mężczyzn. Wszyscy sporo po czterdziestce, ja byłam w tej grupie wyraźnie najmłodsza.

– Kto z państwa chciałby pracować bezpośrednio z naszymi pacjentami? – zapytała na wstępie pani dyrektor.

Skuliłam się na krześle, chciałam być niewidoczna, schować się w skorupę, zniknąć. Zgłosiły się dwie osoby.

– Znakomicie – ucieszyła się prowadząca. – Mamy teraz dużo wolontariuszy, którzy opiekują się chorymi w domach. Znacznie więcej pomocy potrzebujemy tu, na miejscu, w pracach biurowych, w organizacji akcji charytatywnych, szukaniu darczyńców. Cieszę się, że państwo jesteście i chcecie ofiarować trochę swojego wolnego czasu w słusznej sprawie.

Wrzucili mnie na głęboką wodę. Wraz z dwójką doświadczonych wolontariuszy byłam odpowiedzialna za całą akcję marketingową na pozyskanie jednego procenta podatku dla naszego hospicjum. Plakaty, reklamy w lokalnym radiu i telewizji, negocjacje, by udało się zrobić to za darmo. W życiu nie nauczyłam się tyle, co przy tej akcji. Ale po roku marketingowej pracy zaczęło mi się nudzić. Byłam niby wolontariuszką w hospicjum, ale tak naprawdę w życiu nie podałam nawet szklanki wody potrzebującemu. Bałam się, że nie podołam w starciu z tak ciężko chorymi pacjentami, ale jednocześnie coraz częściej o nich myślałam.

W końcu się zdecydowałam. Wróciłam właśnie z pierwszego od lat urlopu, byłam wypoczęta i pełna sił, jak nigdy wcześniej.

Chcę, żeby mnie pani przeniosła do opieki nad pacjentami hospicyjnymi w ich domach – powiedziałam pewnym głosem do pani dyrektor.

– Nie pytam, czy czujesz się na siłach, bo tego dowiesz się po kilku tygodniach, może miesiącach – powiedziała spokojnie dyrektorka.

Dostałam dwóch pacjentów. Panią Elę, prawie dziewięćdziesięcioletnią staruszkę i pana Andrzeja. Jeździłam do nich trzy razy w tygodniu. Dwa razy z lekarką hospicyjną, której asystowałam przy zmienianiu opatrunków, podawaniu lekarstw, kroplówek. Czasami była to praca ponad siły psychiczne. Ale człowiek się uodparnia.

Spędzaliśmy długie godziny na rozmowie

Raz w tygodniu byłam u pacjentów sama. Wtedy myłam ich, czasem coś czytałam, rozmawialiśmy, gdy mieli na to siłę i ochotę. Pani Ela zmarła po dwóch miesiącach. Potem jeździłam już tylko do pana Andrzeja. Miał sześćdziesiąt siedem lat, lecz mimo choroby wyglądał na młodszego. Był emerytowanym nauczycielem akademickim, napisał kilka książek, jeździł z wykładami po Europie Zachodniej, przez kilka lat mieszkał w USA. Po rozwodzie, czyli od dwudziestu lat, mieszkał sam w dużym mieszkaniu w centrum miasta.

Mieszkanie miał jeszcze przedwojenne, po rodzicach. Trzy duże pokoje, kuchnia wielkości mojej kawalerki. Tylko pusto. On zajmował jeden pokój. Miał w nim łóżko, szafę, telewizor. Na podłodze usypany stos książek. Pan Andrzej sięgał po nie kilka razy dziennie. Zawsze wiedział, którą dokładnie chce wyciągnąć z tego niezbyt uporządkowanego wysypiska.

Nikt go nigdy nie odwiedzał. Miał dorosłą córkę, ale nie utrzymywała z nim kontaktów. Mieszkała w Niemczech razem ze swoją matką. Gdy rodzice się rozwodzili, miała jedenaście lat i wtedy znienawidziła ojca.

– Żona czuła się bardzo zraniona przeze mnie – powiedział mi, kiedy po kilku miesiącach nabrał do mnie zaufania. – Byłem głupi, przeżywałem chyba kryzys wieku średniego. Zakochałem się w swojej studentce, kiedy byłem na stypendium w Anglii. To była Polka, śliczna dziewczyna. Zaszła w ciążę. Wtedy zdecydowałem się na rozwód z Aliną. Magda, ta studentka, urodziła nam syna. Żył dwadzieścia siedem dni. Zmarł zakażony gronkowcem. Po tym wszystkim nie umieliśmy już być ze sobą, ja wróciłem do Polski. Żona z córką mieszkały już wtedy w Niemczech. Żadna nie chciała utrzymywać ze mną kontaktu. Odsyłały nawet pieniądze, które wysyłałem dla Małgosi, mojej córki…

Pan Andrzej już nigdy się z nikim nie związał. Żył samotnie, oddał się pracy naukowej. Pewnie wykładałby do dziś, gdyby nie choroba.

– Gdy miałem dwadzieścia pięć lat poturbowałem się w wypadku samochodowym – opowiedział mi. – Miałem porządnie obitą głowę, badania wykazały, że w mózgu jest krwiak czy coś w tym rodzaju. Mieli mnie operować, ale zaczął się zmniejszać, a w końcu się wchłonął. Po czterdziestu latach w tym samym miejscu pojawił się złośliwy guz. Operowali mnie, ale nie da się drania usunąć w całości.

Przychodziłam do niego najpierw trzy dni w tygodniu, później już codziennie. Długo był w dobrej formie intelektualnej. Rozmawialiśmy, gotowałam dla niego, czasem mu czytałam, oglądaliśmy razem telewizję, głośno komentowaliśmy filmy i wiadomości. Nigdy nie miałam takiego przyjaciela. Nigdy też nie miałam takiego ojca. Jestem jedynaczką, odkąd pamiętam, mój tata nie trzeźwiał. Pił od rana, miał ciągi alkoholowe, znikał na kilka dni. Żyłyśmy z matką w wiecznym strachu. Zmarł w dniu moich osiemnastych urodzin. Po jego śmierci mama poznała innego mężczyznę. Wyszła za mąż, jest z nim do dziś.

Jej słowa dotknęły mnie do żywego

Nie mamy dobrego kontaktu. Spotykamy się okazjonalnie, w święta, imieniny. Ona ma nową rodzinę, swoje problemy. Myślę, że chciała odciąć się od wszystkiego, co było związane z moim ojcem. Również ode mnie.

W pewnym momencie zaczęłam czuć przeraźliwy strach na myśl o tym, że pan Andrzej umrze i znów zostanę sama. Że po pracy będę wracać do pustego mieszkania. Nawiązała się między nami niesamowita bliskość, po raz pierwszy czułam, że mam dla kogo żyć, że to, co robię, ma sens. Ale zbliżało się nieuchronne. Najpierw pan Andrzej stracił wzrok w jednym oku, później miewał coraz częstsze utraty przytomności. Powiększający się guz zabierał mu też władzę w nogach. Mój przyjaciel gasł… Na ostatnie dwa tygodnie zabrałam go do szpitala. Zdobyłam też numer telefonu jego córki.

– Nie zamierzam się z nim widzieć, ani na tym, ani na tamtym świecie – usłyszałam w słuchawce. – Wybrał inne dziecko, inną rodzinę, to nie jest mój ojciec – powiedziała szorstkim głosem. – A pani niech nie będzie taka szlachetna! Przyczepiła się pani do dziadka i liczy na spadek. Duże mieszkanie w centrum Poznania z każdego może zrobić filantropa – dodała brutalnie i odłożyła słuchawkę.

Pan Andrzej zmarł tydzień przed Wielkanocą. Nikt z rodziny się nie zgłosił, hospicjum zorganizowało mu pogrzeb. Wysłałam wiadomość do jego córki. Chciałam mieć spokojne sumienie. Zobaczyłam ją, gdy już odchodziłam od grobu. Wiedziałam, że to ona, bo pan Andrzej pokazywał mi jej zdjęcia. Poszła w ślady ojca, jest doktorantką na uniwersytecie w Monachium, na stronie tej uczelni można zobaczyć jej fotografię.

Tydzień później zadzwonił do mnie prawnik pana Andrzeja. Zaprosił na spotkanie z notariuszem. W testamencie wszystko było zapisane dla mnie. Mieszkanie, meble, książki, jakieś niewielkie oszczędności. Przyjęłam, ale natychmiast przepisałam wszystko Małgorzacie. Odpisała zdawkowo, że dziękuje, chociaż obie wiemy, że to jej i jej matce należy się spadek po ojcu.

Zabrzmiało to dosyć niegrzecznie, ale nie żałowałam swojej decyzji. Może nie była ona zgodna z wolą pana Andrzeja, ale nie czułabym się uczciwie, myśląc, że dał mi zapłatę za moje czuwanie przy nim do końca. Nie zrobiłam tego przecież dla pieniędzy. Niecały rok później mieszkanie pana Andrzeja zostało sprzedane. Pieniądze za nie zostały przelane z niemieckiego konta na konto hospicjum. Ucieszyła mnie ta wiadomość.

Czytaj także:
„Pomagałam starszemu sąsiadowi, bo rodzina miała go gdzieś. Pazernym cwaniakom zależało tylko na spadku, a nie na dziadku”
„Wszyscy rzucili się na spadek po ojcu jak pazerne hieny. Nie chciałem brać udziału w tej farsie, a i tak zarobiłem najwięcej”
„Ja mam 52 lata, a moja kochanka 32. Myślę, że jest ze mną dla pieniędzy, bo liczy na spory spadek”

Redakcja poleca

REKLAMA