Historia miłosna z Wielkanocą w tle - z życia wzięte

Historia miłosna z Wielkanocą w tle fot. Adobe Stock
Można zgubić miłość, a później ją odnaleźć. Trzeba tylko poczekać na odpowiedni moment.
/ 23.04.2019 15:36
Historia miłosna z Wielkanocą w tle fot. Adobe Stock

W ubiegłym roku, jak zwykle nie mogłyśmy doczekać się świąt. Szczególnie moja sześcioletnia córeczka Ola od tygodnia nie mówiła o niczym innym, tylko o tym, jak to pięknie przystroimy święconkę.

– Mamo, mamo – nie odstępowała mnie na krok – a będę mogła w tym roku pomalować pisanki woskiem?
Zawsze malowałyśmy je na dwa sposoby. Zwykłymi farbkami, używając pędzelka i szpilką maczaną w rozgrzanym wosku. W mojej rodzinie tradycja nanoszenia na jajko pięknych wzorów
za pomocą wosku była przekazywana z pokolenia na pokolenie.
– Zobaczymy Oleńko, mamy do świąt trochę czasu – powiedziałam. Może tym razem już ci pozwolę malować.
Wreszcie przyszedł Wielki Piątek i po południu zasiadłyśmy do malowania jajek. Czekając, aż wosk się rozgrzeje, patrzyłam na córeczkę, której usta się nie zamykały i na jej śmiejące się oczy. Oczy Janusza... Z każdym rokiem była coraz bardziej do niego podobna.

Historia mojej wielkiej miłości zaczęła się naprawdę pięknie
Spotkaliśmy się z Januszem siedem lat temu na jakimś zlocie młodzieżowym w Mikołajkach. On studiował medycynę w Warszawie, ja polonistykę w Gdańsku. Sama nie wiem, czy to urok chwili, czy też atmosfera wolności i beztroski sprawiła, że oboje poddaliśmy się uczuciu, które spadło na nas, jak grom z jasnego nieba. Razem żeglowaliśmy, chodziliśmy wieczorami po knajpkach albo przed siebie na dalekie spacery. Było tak romantycznie... Dwa tygodnie minęły jak chwila. Miałam w rodzinie wesele, musiałam wyjechać dzień wcześniej. Janusz odprowadził mnie na dworzec. Stałam już
w oknie wagonu, konduktor dał znak do odjazdu, kiedy on zawołał:
– Poczekaj, Edyta, przecież ja nie mam do ciebie telefonu!
Rzeczywiście, zauroczeni i wpatrzeni w siebie zapomnieliśmy o najważniejszym – wymienić się telefonami. Pospiesznie napisałam numer na kartce i w ostatniej chwili, kiedy pociąg zaczynał już nabierać rozpędu, wcisnęłam mu w rękę świstek papieru.
– Zadzwonię na pewno – krzyknął.
Dzwonek komórki obudził mnie jeszcze w pociągu. Ale to nie był on.
– Kochanie, czy wszystko w porządku? – nie przypuszczałam, że głos mamy zamiast mnie ucieszyć, rozczaruje.
Nie zadzwonił ani tego dnia, ani następnego. W ogóle nie zadzwonił. Wieczorami płakałam w poduszkę z żalu i tęsknoty. Głupia, zakochana, naiwna dziewczyna…
Po miesiącu odkryłam, że jestem w ciąży. Pierwsza zorientowała się mama. Nie krzyczała, nie dramatyzowała, nie pouczała.
– Jakoś sobie poradzimy – westchnęła tylko, gdy szczerze i ze wstydem wyznałam, że ojca dziecka próżno wypatrywać.
– Pomożemy ci, skończysz studia. Wszystko się ułoży.



I rzeczywiście powoli zaczęło się układać
Urodziłam Olę, zrobiłam dyplom, rozpoczęłam pracę nauczycielki języka polskiego. Oleńka miała cztery latka kiedy los rzucił mnie do Warszawy. Wróciły wspomnienia...
Z zamyślenia wyrwał mnie nagle przeraźliwy krzyk mego dziecka. Zatopiona w rozmyślaniach nie zauważyłam, że Oleńka zaczepiła o stojący na gazie pojemnik z woskiem i cała jego zawartość wylądowała na jej nóżce. Jak mogłam nie uważać?! Co ze mnie za matka?! Snuję jakieś mrzonki, a moje dziecko będzie teraz cierpieć!
Gorączkowo wykręcałam numer pogotowia ratunkowego. Zajęte. Jeszcze raz. Wciąż zajęte. Nie namyślając się długo, chwyciłam na ręce krzyczącą z bólu córeczką i pojechałam do pogotowia ratunkowego. Na miejscu od razu bardzo troskliwie zajęto się Olą. Lekarka powiedziała, że blizna na stopie (bo tu sprawa wyglądała najgorzej) nie będzie zbyt rozległa. Oleńka już się uspokoiła, a nawet kiedy założono jej opatrunek, zaczęła się trochę uśmiechać, choć przecież musiało ją bardzo boleć.
– Mamusiu, ale pójdziemy ze święconką do kościoła?
No tak, uświadomiłam sobie, że święta mamy z głowy. Żegnajcie spacery po lesie, święconkę też będę musiała zanieść do kościoła sama. A Ola tak na to czekała. Trudno, najważniejsze, że z dzieckiem nie jest tak źle, jak myślałam. Wychodząc z gabinetu zabiegowego zderzyłam się w drzwiach z przechodzącym lekarzem.
– Przepraszam – rzuciłam speszona – Straszna gapa ze mnie...


Nie spodziewałam się, że życie mnie jeszcze tak zaskoczy!
I nagle… Te śmiejące się oczy… Poznałabym je na końcu świata. To był Janusz. Niemal się nie zmienił, tylko kitel lekarski dodawał mu powagi. Nasza późniejsza rozmowa trwała kilka godzin. Janusz opowiedział mi, że tamtego dnia tuż po rozstaniu ze mną spotkał kolegę z naszego ośrodka. Wstąpili na chwilę do baru dworcowego i tam ukradziono mu torbę z portfelem i karteczką, na której zapisany był numer mojego telefonu.
– Nie wiedziałem co zrobić. Pojechałem dom Gdańska i krążyłem ulicami w nadziei, że cię spotkam – opowiadał.
W desperacji dał nawet ogłoszenie do gazety: „Edyto z Mikołajek, odezwij się, kocham cię”. Ale ja tego ogłoszenia nie przeczytałam. Później wspomnienia o mnie trochę przyblakły. Minęły dwa lata i Janusz ożenił się, jednak nie było to małżeństwo udane. On bardzo pragnął dziecka, ona chciała robić karierę. Właśnie byli w trakcie rozwodu. Usłyszawszy o Oli szalał z radości i ani przez chwilę nie miał wątpliwości, że jest jego córką. Zresztą wystarczyło na nich spojrzeć.


Niedawno zamieszkaliśmy razem i w tym roku będziemy malować pisanki już we troje. Na wszelki wypadek zrezygnowałam ze zdobienia ich woskiem.

Autorka: Edyta N., lat 28, nauczycielka