Kiedy jako 18-letnia dziewczyna wychodziłam za mąż, ludzie gadali, że poleciałam na kasę. Na Thomasa patrzyli z mieszaniną podziwu i pogardy, ponieważ udało mu się zbajerować małolatę, a moich rodziców odsądzali od czci i wiary, bo się na ten związek zgodzili. Nawet ci, którzy bawili się na moim weselu, szeptali po kątach. Wiedziałam o tym, nie byłam głupia. Ale miałam to w nosie.
Liczyło się moje szczęście, a nie zdanie innych
Jasne, że imponował mi jego majątek. Trudno, żeby pieniądze nie zrobiły wrażenia na dziewczynie wychowanej w dość skromnych warunkach na obrzeżach niedużego miasta. Imponowało mi w nim zresztą wszystko – jego pozycja, obycie w świecie, doświadczenie życiowe.
Czy jest w tym coś dziwnego? Czy nie od tego zaczyna się uczucie między ludźmi? Bo jest coś, co im się w drugiej osobie spodoba, coś, co ich zainteresuje, zaimponuje. Sprowadzanie tego do „poleciała na kasę” to zbyt duże uproszczenie.
Powiedzmy sobie szczerze, ile kobiet poszłoby na randkę z – dajmy na to – obdartym bezdomnym, choćby miał znakomite poczucie humoru i był całkiem przystojny? Czy któraś chciałaby mieszkać w szałasie i nie mieć co do garnka włożyć, byle tylko nie być posądzoną o interesowność?
– Fajnie grają, co to za zespół? – spytał mnie po angielsku tamtego wieczoru w kawiarni.
Tak, w kawiarni. To nie była żadna speluna ani klub. Ludzie przychodzili tam wypić kawę, poczytać prasę albo książkę, których mnóstwo stało na regałach pod ścianą. Czasem odbywały się tu wieczorki poetyckie, niekiedy występowali początkujący artyści.
– To mój kolega z klasy i jego ekipa – odparłam. – W przyszłym roku planują nagrać pierwszą płytę.
Nawet przyjaciółka sądziła, że chodzi o kasę
Tak się zaczęło. Od zwykłej rozmowy przy dźwiękach gitary, nad książką do algebry, którą przyniosłam ze sobą, żeby pouczyć się do klasówki. Sprawiało mi przyjemność, że ten elegancki mężczyzna, który najwyraźniej przyjechał tu z zagranicy, poświęca mi tyle uwagi.
Thomas pochodził ze Stanów, a w Polsce przebywał w interesach. Był ode mnie dużo starszy, miał sporo powyżej trzydziestki, ale nie przeszkadzało mi to. Od początku widziałam, że mu się podobam, ale nie flirtował ze mną jakoś nachalnie.
– Pewnie od razu wyniuchałaś, że ma kasę, co? – spytała moja przyjaciółka Elka, która nigdy nie owijała w bawełnę. – I dobrze! Korzystaj z życia, póki możesz, bo przecież to nie potrwa wiecznie…
Nic nie trwa wiecznie, tak mówią. I chyba mają rację, ale ja dopiero zaczęłam tę relację i nie zamierzałam zbyt szybko jej kończyć. Dobrze mi było z Thomasem. Chodziłam z nim na randki, tak jak chodziły na randki inne dziewczyny w moim wieku.
Różnica była taka, że nie spotykaliśmy się w McDonald’s. Zabierał mnie do teatru, oglądaliśmy wyścigi konne na żywo, pływaliśmy łodzią po Wiśle, lecieliśmy nawet balonem! Robiliśmy mnóstwo ciekawych rzeczy, których nie zrobiłabym ze zwykłym zjadaczem chleba.
Thomas na pewno nie był zwykły. Prowadził dobrze prosperujący biznes, dużo podróżował. Uwielbiałam słuchać, jak opowiadał o dalekich krajach i ciekawych miejscach, w których bywał.
– Zobaczysz, kiedyś cię tam zabiorę – mówił Thomas. – A jak zechcesz, to nawet tam zamieszkamy.
– Och, tak, tak! – piszczałam z zachwytu, a on śmiał się do rozpuku.
Chłonęłam każde jego słowo, wszystko chciałam zobaczyć, poznać, wszystkiego doświadczyć. On, mój mentor, w pewnym sensie nauczyciel, pokazywał mi świat. Dosłownie i w przenośni. I czerpał z tego przyjemność, podobnie jak ja czerpałam radość z jego nauk. Ot, i cała tajemnica. Ale ludzie i tak myśleli, że chodziło tylko o pieniądze i seks.
Thomasowi nie chodziło o seks. Już się zdążył w życiu wybawić, pragnął się teraz ustatkować. Jak twierdził, pokochał we mnie czystość i niewinność. Pokochał to, że nie nosiłam jeszcze na plecach żadnego bagażu. Cóż, trudno, żeby było inaczej. Byłam nastolatką.
Wzięliśmy ślub, jak tylko osiągnęłam pełnoletność
Wyprawiliśmy naprawdę huczne wesele! Piękny drewniany kościółek w samym sercu ośnieżonych Tatr, zaprzęg konny ciągnący sanie, góralska gospoda pełna jadła, tańców i śpiewu. On opłacił wszystko, łącznie z dojazdem, noclegiem i rozrywkami gości. Moi przyjaciele twierdzili, że to było bajeczne wydarzenie!
Thomas polubił moich przyjaciół. Często razem imprezowaliśmy. To były „studenckie” imprezy, z butelką wódki krążącą z rąk do rąk i pojedynczą paczką chipsów na stole. Mój mąż kompletnie tam nie pasował, a jednak odnajdywał się na nich jak ryba w wodzie. Twierdził, że go odmładzają.
– To jak powrót do przeszłości! Coś całkiem innego – twierdził i chyba miał rację.
„Dorosłe” imprezy, czy raczej przyjęcia, w których mieliśmy okazję uczestniczyć potem, kiedy już opuściliśmy Polskę, wyglądały zupełnie inaczej. Jego znajomi byli inni niż moi. Starsi, bardziej pewni siebie.
Rozmawiali o innych sprawach, śmiali się z innych żartów, pili drogie alkohole i zagryzali przystawkami w cenie, która niejednemu spędziłaby sen z powiek. Nie byli nudni, chociaż może na początku trochę tak to odczuwałam. Ale potrzebowałam po prostu czasu, żeby wsiąknąć w ten świat na dobre. W końcu się zaadaptowałam.
Dzieci łączą ludzi na amen
Mieszkaliśmy najpierw w Szwajcarii, bo tam Thomas robił interesy. Potem była jeszcze Kanada, Maroko i Norwegia. Kilka razy odwiedziliśmy też jego rodzinne Stany i oczywiście wiele innych miejsc, głównie w celach turystycznych. Przez pierwsze lata jednak nie byliśmy zbyt mobilni, ponieważ wkrótce po ślubie zaszłam w ciążę i urodziłam Alexandrę, a rok później Sebastiana.
– No, teraz, jak są dzieci, to złapałaś go już na dobre, co? – niby żartem rzuciła Elka.
– O co ci chodzi? – burknęłam niezadowolona, bo nie spodobał mi się ten ton.
– Nie wiesz, że dzieci łączą ludzi na amen?
Na amen… Nigdy nie podobały mi się takie kategoryczne stwierdzenia. Moi znajomi dziwili się, że od razu zdecydowaliśmy się na potomstwo. Uważali dokładnie tak, jak powiedziała Elka, że w ten sposób chciałam przypieczętować nasz związek. W jednym się nie mylili. To był mój pomysł, choć Thomas przyjął go z radością. Ja po prostu… cóż, chciałam mieć dzieci.
Tak, wiem, że w dzisiejszych czasach to nietypowe, by kobieta rodziła tak wcześnie, ale po pierwsze, to było już 16 lat temu, a po drugie, Thomas i życie, które prowadziliśmy, sprawiło, że dojrzałam szybciej.
Ten okres, kiedy dzieci były małe, wspominam jako czas spokoju i szczęścia. Sprawiało mi wielką radość granie roli matki i pani domu. I to nie byle jakiego domu! Pięknej willi i wielkim ogrodem, którą mogłam urządzić, jak mi się podobało.
Wyprawiałam tam „kinder party”, spraszając znajome mamy i ich pociechy, organizowałam rodzinne wypady do parków wodnych i na narty, podróżowaliśmy po najdalszych zakątkach ziemi. Thomas, mimo że praca zawsze pochłaniała sporo jego czasu i energii, chętnie włączał się w wychowanie dzieci.
Widać było, że i on dobrze czuje się w nowej roli. To był czas, kiedy oboje dawaliśmy sobie właśnie to, czego najbardziej potrzebowaliśmy. On dawał mi poczucie bezpieczeństwa i wsparcie w poznawaniu świata, ja jemu – ciepły dom, pełen miłości i radości.
Kiedy zaczęło się psuć?
Thomas był dobrym człowiekiem, ale zawsze traktował mnie nieco protekcjonalnie. Nigdy nie narzucał mi swoich poglądów, ale moje własne zazwyczaj traktował mało poważnie. Zawsze też potrafił pokierować moimi wyborami tak, bym „poszła właściwą drogą”. O to zresztą chodziło w tym układzie. Ja byłam uczennicą, on nauczycielem.
– Chcę otworzyć cukiernię – powiedziałam mu któregoś razu.
– Cukiernię? Skąd ten pomysł?
– Wiesz, lubię piec ciasta, dobrze mi wychodzą. Fajnie byłoby stworzyć coś swojego.
– I co, będziesz stać za ladą i sprzedawać muffinki? – uśmiechnął się.
Właśnie tak mnie traktował. Pobłażliwie. Myślałam o swoim biznesie serio, chciałam pokazać, że sobie poradzę, a on uznał to za fanaberię. Oczywiście wyłożył pieniądze na lokal i niezbędne sprzęty, ale nigdy tak naprawdę nie wierzył w powodzenie tego projektu.
Czułam to na każdym kroku. Nawet gdy zaczęłam osiągać realne zyski, on gratulował mi, mówiąc, że „teraz będę miała na waciki”. Nie chciał być złośliwy, po prostu dla niego to były żadne pieniądze.
Zasady sobie, a życie sobie
Takich sytuacji było coraz więcej. Im bardziej ja byłam niezależna, tym bardziej on próbował pokazać mi, że „poza gniazdem” nie dam sobie rady. Wkurzało mnie to. Nie byłam już naiwną nastolatką wpatrzoną w niego jak w obrazek. Byłam dorosłą kobietą, matką i chciałam być traktowana jak partnerka, a nie jak głupia siksa.
Oczywiście rozmawialiśmy o tym tysiące razy. Próbowałam uświadomić mu, że rani mnie jego zachowanie. Kiwał głową, mówił, że rozumie i obiecywał poprawę. Po czym nic się nie zmieniało.
Jemu z kolei zaczęła chyba przeszkadzać moja coraz większa niezależność. Miałam swój biznes, który musiałam rozwijać, coraz mniej więc bywałam w domu. Twierdził, że zaniedbuję dzieci, że nie staram się jak dawniej. Cóż, on jakoś nie „zaniedbywał dzieci”, kiedy wyjeżdżał w tygodniowe lub dłuższe delegacje.
Któregoś dnia do cukierni przyszedł Olaf.
– Poproszę ciasteczka. Te brązowe z białym lukrem. Nie wiem, co w nich jest, ale koleżanka poczęstowała mnie jednym i od tego czasu nie mogę przestać o nich myśleć.
– Cieszę się, że smakowały – uśmiechnęłam się. – Ile nałożyć?
– Cały wór – oznajmił stanowczo.
Wystarczyło kilka chwil rozmowy, by nawiązała się między nami nić porozumienia. Okazało się, że Olaf pracuje w… przedszkolu. Jest fizjoterapeutą. Organizowali właśnie z koleżankami jakieś przyjęcie, dlatego potrzebował tylu ciasteczek.
Nie próbował mnie zniszczyć, choć mógł to zrobić
Kupił jeszcze kilogram sernika i kilka kulek czekoladowych, a na koniec obiecał, że na pewno jeszcze tu wróci. Obietnicy dotrzymał. Tak, wiem, powinnam najpierw rozstać się z Thomasem, a dopiero potem zaczynać relację z Olafem. Tak dzieje się w idealnym świecie, ale zasady sobie, a życie sobie.
Ta znajomość rozwijała się powoli, choć przyznam, że poczułam coś do niego już przy pierwszym spotkaniu. Coś, na co oboje rzuciliśmy się niczym głodny na… ciasteczko. Może to jest właśnie to, co ludzie nazywają miłością od pierwszego wejrzenia?
Oczywiście mój mąż się dowiedział. Kiepsko to wyszło, biorąc pod uwagę tyle szczęśliwych, wspólnych lat. Przykro mi było, że tak go zraniłam. Nie zasługiwał na to. Tym bardziej, że zachował się przyzwoicie. Przeprowadził rozwód bez orzekania o winie, z uczciwym podziałem majątku i naprzemienną opieką nad dziećmi. Nie próbował mnie zniszczyć, choć mógł to zrobić. Miał pieniądze i możliwości.
Po wszystkim dość szybko związał się z dziewczyną młodszą ode mnie. Myślę, że chciał w ten sposób zagłuszyć samotność. I zgadnijcie, co ludzie mówili? Że tamta poleciała na kasę, a on znudził się już nie taką młodą żonką i wziął sobie następną naiwną.
Byłam mu wdzięczna, że nie wyprowadzał ich z błędu, że nie zwierzał się nikomu, jak było naprawdę. Zresztą kto może uczciwie powiedzieć, jak wyglądała prawda? W końcu każdy ma swoją. On, ja i ludzie, którzy zawsze gadają.
Czytaj także:
„Bałem się, że opcja >>dwie rodziny w jednym domu<< się nie sprawdzi. Ale mieszkanie z rodzicami wcale nie było takie złe”
„Z typowego pijaka, mąż sąsiadki nagle zamienił się w porządnego chłopa. We wsi gadają, że jego żona rzuciła na niego urok”
„Mama plotkowała przez telefon, zamiast pilnować dziecka. Rozprawiała o kochankach, gdy maluch prawie trafił do szpitala”