Nigdy nie powiedziałam o tym nikomu. Mojej córce też nie. Nie przyszło mi do głowy, że to kiedykolwiek może okazać się ważne. Kłamałam całe życie, bo tak bardzo ją kocham.
– Weronika, co się dzieje? – w głosie mojej córki słyszałam takie potworne napięcie, że sama odruchowo mocniej ścisnęłam słuchawkę telefonu.
– Nic takiego, mamusiu – odparła.
– Naprawdę. Kinga ostatnio trochę źle się czuje, robimy badania, ale lekarze nie umieją znaleźć przyczyny. Zresztą, może to tylko hormony. Wiesz, dojrzewanie, te rzeczy – Weronika próbowała mówić lekkim tonem, ale nie bardzo jej to wychodziło.
Odłożyłam słuchawkę i z niepokojem zaczęłam krążyć po pokoju. Teraz ja też zaczęłam martwić się o wnuczkę. Do czego to podobne, żeby szesnastoletni dzieciak źle się czuł i to tak, że trzeba chodzić po lekarzach, robić jakieś badania, dociekać...
W tym wieku, to można złamać rękę i tyle. To jest naturalne, a nie te jakieś paskudne choróbska. To starzy są od chorowania, a nie dzieciaki ledwie od ziemi odrosłe. No nic, może to naprawdę jakieś głupstwo, jesienna infekcja czy coś takiego – próbowałam przekonać samą siebie.
Mijały dni i tygodnie. Dzwoniłam regularnie do Weroniki, dopytując się o Kingę, ale ciągle słyszałam, że jeszcze nic nie wiadomo. Tylko... Nie na darmo znam moją córkę od 38 lat. Już od jakiegoś czasu wydawało mi się, że ona coś przede mną ukrywa.
– Słuchaj, może ja przyjadę – zaproponowałam w czasie którejś rozmowy. – Ty chodzisz do pracy, posiedzę z Kingą, skoro jest chora. Będzie jej weselej.
– Nie, nie. Nie trzeba – usłyszałam panikę w jej głosie.
O co tu chodzi? – zastanawiałam się. W końcu uznałam, że nie ma rady – trzeba zadzwonić do Kingi, wyjaśnić i co z tą chorobą, i dlaczego Weronika zachowuje się tak dziwnie. Ostatecznie wszystkie trzy zawsze miałyśmy dobry kontakt. Zresztą, nie tylko my trzy. Mój zięć nieraz śmiał się, że jestem zaprzeczeniem klasycznej teściowej, a i ja naprawdę go lubię i traktuję, jak syna, którego nigdy nie miałam. Właśnie, a może po prostu zadzwonię do Michała? Nie. Do Michała nie. Jeśli Weronika zakazała mu mówić o czymkolwiek i tak nic mi nie wyjaśni... W porządku, zadzwonię do Kingi i nie będę owijać w bawełnę...
– Oj, babciu. Co ty mamy nie znasz? – jęknęła moja wnuczka, kiedy po paru minutach dyplomatycznych wstępów, wreszcie nie wytrzymałam i zapytałam wprost, o co chodzi z tą jej chorobą.
– Znam, nie znam... Ty mi tu oczu nie mydl, moja panno, tylko mów, co ci jest – starałam się być stanowcza i szorstka, choć serce ze strachu biło mi jak głupie.
– No niby jest, ale znowu nic takiego – prychnęła moja wnuczka. – Zwyczajna cukrzyca i tyle. Mam już pompę insulinową... Lekarze mówią, że da się z tym żyć, zresztą i ja już przywykam – tłumaczyła.
– Cukrzyca? – aż mi serce zamarło. – Ale skąd? Jak? Dlaczego? – zaczęłam się plątać.
– No babciu, taka sama jesteś, jak mama. Skąd, dlaczego? Przyplątało się i tyle. Mama też włóczy mnie po coraz to innych badaniach, od lekarza do lekarza... A ty teraz tak samo...
Pogadałyśmy jeszcze przez chwilę i rozłączyłam się. No tak, rzeczywiście, cukrzyca, to nic takiego. Niby poważna choroba, ale teraz są te pompy insulinowe właśnie i nowoczesne leki... Faktycznie, można z tym żyć prawie normalnie. Ale, w takim razie, dlaczego Weronika tak dziwnie się zachowuje? Dlaczego nie chce ze mną rozmawiać?
Biłam się z myślami przez tydzień, ale w końcu uznałam, że nie ma co dłużej zwlekać. Trzeba wyjaśnić sprawę i tyle. Zadzwoniłam do córki i oznajmiłam, że przyjeżdżam na weekend, bo się za nimi wszystkimi okropnie stęskniłam. Powiedziałam to jednym tchem, żeby nie dać Weronice okazji do wymówienia się od tej wizyty. Udało się. Nie była zachwycona, ale nie zdobyła się na to, by powiedzieć mi wprost: nie przyjeżdżaj.
Dopiero, gdy odłożyłam słuchawkę, zrobiło mi się przykro. Co jest? – myślałam. Przecież ona zawsze cieszyła się na moje wizyty. Oni sami też często wpadali do mnie na niedzielny obiad... Ostatecznie dzieli nas zaledwie siedemdziesiąt kilometrów, jak się ma samochód, odległość żadna. I ja do nich jeździłam – na święta i ot tak, bez okazji. A moja córka zawsze narzekała, że wpadam, jak po ogień, posiedzę trzy dni i uciekam do domu. A teraz nagle taka zmiana? Dlaczego?
Kiedy przyjechałam, przywitałyśmy się serdecznie, ale widziałam, że Weronika jest jakaś dziwna. Zdenerwowana, spięta... No inna po prostu. Już pierwszego wieczora postanowiłam wziąć byka za rogi...
Dochodziła dziesiąta. Kinga poszła już do swego pokoju, Michał w salonie oglądał jakiś krwawy horror, a my z Weroniką posprzątałyśmy po kolacji, zrobiłyśmy sobie herbatkę i usiadłyśmy przy kuchennym stole. Zrobiło się tak miło i domowo, jak dawniej. Nawet moja córka jakby się rozluźniła. Znów była tą pogodną kobietą, co zawsze. Żal mi było zakłócać tę znienacka odzyskaną bliskość, ale czy miałam inne wyjście?
A jednak odwlekałam nieuniknione pytania, jakbym bała się je zadać...
– Powiesz mi wreszcie, co się dzieje z Kingą? O co chodzi z tą jej chorobą – zapytałam, gdy błahe tematy się skończyły i milczenie zaczęło nam ciążyć. Obie przecież wiedziałyśmy, że takie pytanie paść musi.
– No wiesz, ta cukrzyca... – zaczęła, nie patrząc mi w oczy.
– Ty mi nie mów o cukrzycy. Nie jesteś panikarą i dobrze wiesz, że to żadna tragedia. Jest coś jeszcze, prawda? – patrzyłam na nią, a moje serce zamierało ze strachu.
– Tak. Jest coś jeszcze... – Weronika spuściła głowę. Łzy zaczęły jej kapać na wykrochmalony obrus.
– Mów – szepnęłam przez zaciśnięte ze strachu gardło. – Mów.
– Ona ma... No, tak się boję, że ta cukrzyca... W przyszłym tygodniu idziemy na badanie, ale ja... – głos jej się rwał, ledwie rozumiałam, co mówi.
– Powiedz wreszcie.
– No przecież ty jesteś nosicielką. Pamiętasz? Wyszło na jaw jakoś przypadkiem, jeszcze byłam dzieckiem, ale pamiętam – szlochała Weronika. – Nigdy nie zrobiłaś mi badań, więc nie wiem czy ja też... Ale... jeśli Kinga ma mukowiscydozę?! – krzyknęła. – Jeśli ma? Przecież tego się nie leczy, można tylko przedłużać życie, a cukrzyca w wieku lat nastu może być jej objawem. I częste bronchity... A ona się tak łatwo przeziębia. Mukowiscydoza to choroba genetyczna, a ty jesteś nosicielką tego jakiegoś genu na siódmym chromosomie. Ja pewnie też...
O Boże. A więc o to chodzi – teraz już i ja płakałam. Nie wiem – z ulgi czy przerażenia, że będę musiała powiedzieć prawdę. Tę prawdę, którą tak starannie ukrywałam przez całe życie.
– Werka, uspokój się, błagam, posłuchaj. Ja... wszystko ci wytłumaczę, nie martw się – objęłam ją, prosząc w duchu Boga, żeby przedłużył tę chwilę, bo kiedy ona się dowie, to na pewno mnie odepchnie. – Nie martw się...
– Jak mam się nie martwić – wyszlochała. – To nieuleczalne, rozumiesz? Ty i ja jesteśmy pewnie tylko nosicielkami, ale ona jest chora.
– Nie jest – wyszeptałam. – Zobaczysz po tych badaniach, że nie jest.
– Skąd możesz wiedzieć – spytała.
– Bo ja jestem nosicielką, ale ty nie. Słyszysz? Ty nie.
– Jak to? – podniosła na mnie zdumione, zalane łzami oczy.
A więc stało się. Teraz muszę to powiedzieć. Zacisnęłam na chwilę powieki. – Ty nie, bo... bo nie jesteś moją biologiczną córką – wykrztusiłam. – Zostałaś adoptowana.
– Adoptowana? – Weronika zastygła. – Jak to adoptowana?
– Zwyczajnie – westchnęłam.
– Mieszkaliśmy wtedy z ojcem daleko stąd, w Szczecinie. Kiedy okazało się, że jestem bezpłodna, oszukaliśmy wszystkich, nawet rodzinę. Ojciec chciał ci powiedzieć, gdy dorośniesz, ale ja uznałam, że nie trzeba. Że to dobre kłamstwo... Nie przewidziałam takiej sytuacji, do głowy mi nie przyszło. Kinga ma zwykłą cukrzycę i tyle, ale dla świętego spokoju idź z nią na te badania i jeśli możesz... wybacz mi, że cię okłamałam.
Więcej prawdziwych historii:
„Od 30 lat wychowuję dziecko kochanki mojego męża. Jest dla mnie jak własna córka, którą straciłam”
„Zdradziłem żonę, bo mi się znudziła. Czułem się jak emeryt. Uważałem, że przy niej już nic dobrego mnie nie spotka”
„Nigdy nie zaakceptuję swojej synowej. To babsko przyniesie wstyd naszej rodzinie, a mój syn tego nie widzi...”