Pamiętam, że zawsze, od dziecka, byłam chorobliwie nieśmiała. Nowe znajomości były dla mnie torturą, zmiana szkoły czy otoczenia wpędzała mnie niemal w stupor. Przez to miałam mało znajomych, nikt prawie o mnie nie słyszał, mało kto mnie znał, więc trudno było mi się przebić z moją wiedzą i umiejętnościami. Rodzice próbowali mi pomóc, prowadzając do coraz to nowych psychologów, ale na próżno. Ponoć tkwiła we mnie jakaś blokada, której źródła lekarze nie mogli znaleźć, a ja nie mogłam jej pokonać. Pamiętam pewien wieczór, kiedy wróciłam z mamą od ostatniego lekarza, który uznał, że potrzebne są sesje grupowe, treningi behawioralne.
Tyle że ja już brałam udział w kilku i do mojej nieśmiałości dołączyły jeszcze lęk i panika…
Wróciłyśmy więc do domu. Poszłam do łazienki umyć ręce, a mama i babcia robiły w kuchni kolację. Kiedy wychodziłam z łazienki, usłyszałam, jak babcia mówi do mamy:
– Wiesz, co ci powiem, Kaziu? Ty sobie już daruj tych lekarzy, bo jeszcze który zrobi krzywdę naszej dziewczynce. Ja już z Kaziem obgadam, co trzeba, i on jej pomoże.
Zdziwiona poszłam do swojego pokoju. Dziadek nie żył już od trzech lat. Jak więc babcia zamierzała z nim porozmawiać? Nie dowiedziałam się tego. Rodzice przestali posyłać mnie do lekarzy, mając nadzieję, że po prostu wyrosnę ze swojej przypadłości. Nie wyrosłam. Nieśmiałość zmarnowała mi życie. Choć byłam zawsze ze wszystkiego obryta, wyrywana do tablicy nie potrafiłam z siebie wiele wyjąkać. Na klasówkach oblewały mnie zimne poty i cała wiedza po prostu wyparowywała. To, co udawało mi się z siebie wydusić, wystarczało na marne trójki. No ale dobre i to.
Oczywiście nie poszłam na studia. Pracę po maturze dostałam dzięki znajomej mamy. Znalazłam zatrudnienie jako pomoc księgowej. Jak szara myszka siedziałam w kącie, do nikogo się nie odzywając, i liczyłam. Po dwóch latach umiałam już pogadać z dwiema dziewczynami w kuchni. Pewnie byłoby inaczej, gdyby któraś z nich trochę postarała się mnie oswoić, zbliżyć się do mnie. Ale nie miałam tyle szczęścia. Nie byłam dla nich wystarczająco ważna.
Nocami czasem płakałam, przerażona wizją samotnego życia. Może z kilkoma kotami
Ale nic nie mogłam na to poradzić. Do domu zawsze wracałam z pracy tą samą drogą, obok cukierni. Pewnej wiosny, gdy mijał trzeci rok mojej pracy, zauważyłam, że od pewnego czasu w kawiarni siedzi starszy pan, zawsze przy tym samym stoliku. Zawsze widziałam przed nim pączka i filiżankę z kawą. Na początku zderzały się tylko nasze spojrzenia. Po kilku tygodniach doszły do nich delikatne uśmiechy. Wreszcie po trzech miesiącach starszy pan lekko skinął mi głową na powitanie. Miałam zamiar udać, że niczego nie dostrzegłam.
Traf jednak chciał, że po niedawnym deszczu z gałęzi drzewa na moje czoło spadła kropla wody. Odruchowo zniżyłam głowę, co mogło wyglądać na odpowiedź na powitanie. Aż mnie oblał war. Ale nie potrafiłam przestać o tym myśleć. Uznałam, że ja i starszy pan jesteśmy już w pewnym sensie znajomymi. I pewnego dnia postanowiłam wejść do kawiarni.
– A jednak odważyła się pani – zawołał starszy pan. – Pochwalam, pochwalam. Nikt w okolicy nie ma tak dobrych pączków. Zapraszam – wskazał dłonią stolik.
Usiadłam i zaczęliśmy rozmawiać. Ku swemu zaskoczeniu zauważyłam, że nie jąkam się, nie zacinam i jestem pewna, że wypowiadam właściwe słowa. Po prostu siedzieliśmy na wprost siebie i rozmawialiśmy. Nie byłam spięta, wycofana. Rozmawialiśmy o książkach, pogodzie, zwierzętach. To było cudowne i odświeżające. Po pół godzinie umówiliśmy się na dzień następny. Tak stworzyła się nasza tradycja. Po każdym spotkaniu wychodziłam rozluźniona i uśmiechnięta. Co więcej, już nie szłam po ulicy, bojąc się, że nieoczekiwanie ktoś zapyta mnie o jakąś ulicę lub godzinę.
Minęło kilka miesięcy. Pewnego dnia starszy pan nie zjawił się na codzienne spotkanie. Nie było go następnego i następnego dnia. Nie wiedziałam, jak się nazywał, gdzie mieszkał. Byłam smutna i przekonana, że znów będę samotna. A jednak… nagle dotarło do mnie, że te nasze spotkania mnie zmieniły. Że ten luz i pewność siebie pozostały.
Zauważyła to mama, a nawet szefowa, która spytała, czy nie chciałabym iść na studia, bo mam potencjał na świetną księgową. I wtedy przypomniałam sobie tamten wieczór i narosło we mnie przekonanie, że ten starszy pan to był mój dziadek. Dziadek Kazimierz, który na prośbę babci znalazł sposób, by mnie wyleczyć. Pół roku później zdałam na zaoczne studia i po trzech latach zajęłam miejsce księgowej, która odeszła na emeryturę. Znalazłam też miłość. Pewnego dnia postanowiłam odwiedzić kawiarenkę, w której spotkałam ducha dziadka. Jedząc ciastko, nieoczekiwanie usłyszałam za plecami:
– Wiesz, co ci powiem, Kaziu? Ty sobie już daruj tych lekarzy, bo jeszcze który zrobi krzywdę naszej dziewczynce. Ja już z Kaziem obgadam, co trzeba, i on jej pomoże.
Odwróciłam się, pewna, że zobaczę ducha zmarłej rok wcześniej babci. Mój wzrok padł na telewizor stojący na ladzie. Okazało się, że trafiłam na scenę w filmie, który emitowano w telewizji. Przed laty musiałam wziąć ją za rozmowę mamy i babci ze względu na imiona, które się zgadzały… Ale ja swoje wiem. Uleczył mnie dziadek!
„Ktoś, kto nie jest chorobliwie nieśmiały, nigdy tego nie zrozumie. Na klasówkach zawsze oblewał mnie pot i znikała wiedza. Oczywiście nie poszłam na studia. Pracę dostałam po znajomości. Tkwiłam w kącie, nie odzywałam się do nikogo. Nocami płakałam, przerażona wizją samotności.”
Czytaj także:
Wiem, że mój mąż pije przeze mnie. Nie odejdę, bo powstrzymują mnie wyrzuty sumienia i miłość
Nasza 8-letnia córka zmarła, a moja żona nie umie przejść żałoby. Ciągle szykuje jej ubrania
Gdy wygrałem w totka, nagle przypomnieli sobie o mnie wszyscy krewni