„Gdy wróciłam z macierzyńskiego, szefowa udawała troskę. Obcięła pensję, dała więcej roboty. Grozi mi teraz kalectwo i renta”

Kobieta, która ma dość swojej pracy fot. Adobe Stock, deagreez
Niższe zarobki zmusiły mnie do rezygnacji z płatnej opiekunki. Woziłam synka do żłobka, codziennie trzydzieści kilometrów. Nikt nie wie, jak pękało mi wtedy serce. Ile łez wylałam w aucie co rano.
/ 19.01.2022 07:34
Kobieta, która ma dość swojej pracy fot. Adobe Stock, deagreez

Moja praca w banku. Każdy kolejny dzień to była męka. Nerwy i łzy w ubikacji. W niedziele nie było lepiej. Już w południe dopadały mnie ból brzucha i mdłości. Każdy mi zazdrościł: taka dobra praca, w prestiżowym banku. Ile ty tam musisz zarabiać, kokosy chyba? No ile?

Może kiedyś dużo, ale nie jestem typem lizusa, kapusia i moje zarobki przestały być już dawno atrakcyjne. Podwyżki są dla tych, co umieją się przypodobać, premie dla tych, co mają masę komplementów dla szefa. A ja, co ja? Szara myszka stojąca wiecznie w kącie, lata pracy bez prawa głosu. Teraz już i stara na rynku zawodowym, bo przekroczyłam magiczną czterdziestkę.

Bank to lata ciężkiej pracy, po godzinach też, w soboty i niedziele, projekty, zadania. Moja natura nie była skora do udziału w wyścigu szczurów, w zdobywaniu punktów, w biegu o awans. Nie umiem tak, nie potrafię.

Zaczęły się nerwy, wyzwiska szefowej, ironiczne komentarze, obelgi. Plotki, masa plotek, fałszywych uśmiechów. I ten ucisk w żołądku, żal w sercu. Godzina drogi do domu i płacz w aucie. Płacz, żeby tylko nie wyładowywać negatywnych emocji na mężu i synku. Co oni są winni, że taki jest świat.

Spędziłam w banku siedemnaście lat

Do momentu pójścia na macierzyński, była to praca moich marzeń. Ambitna, odpowiedzialna praca. Byłam cenionym pracownikiem. Czułam się odpowiedzialna za tworzenie czegoś ważnego. Urodziłam dziecko, wróciłam do banku po ośmiu miesiącach. Wiele się zmieniło. Zmieniły się moje obowiązki, powstały dwa zespoły. Zostałam zepchnięta na dalszy plan.

– Masz małe dziecko. Tak będzie ci lżej – zakomunikowała szefowa.

Jakże ja byłam wtedy naiwna. Odebrałam to jako coś dobrego, coś, co robi się dla młodej mamy. Niższe zarobki zmusiły mnie do rezygnacji z płatnej opiekunki. Woziłam synka do żłobka, codziennie trzydzieści kilometrów. Nikt nie wie, jak pękało mi wtedy serce. Ile łez wylałam w aucie co rano. Mały zaczął chorować, lekarka tłumaczyła:

– Pani dziecko jest zmęczone, za wcześnie wstaje. Tak nie można – dodawała z grymasem na twarzy.

– Pani doktor, ale ja naprawdę nie mogę inaczej. Ja muszę pracować – kuliłam się w sobie.

„To było się nie decydować się na dziecko!”

Jeszcze w pani wieku – chyba chciała dodać.

Nie mogłam brać zwolnień chorobowych na dziecko, kombinowałam z urlopem, dwa dni urlop, dwa mąż był z synkiem. Coraz bardziej bolały złośliwości koleżanek, intrygi szefowej. Z nerwów nie spałam po nocach.

Do bezsenności dołączyły okropne bóle rąk. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że cierpię na zespół cieśni nadgarstka. Zaczynałam się zastanawiać, czy warto tak żyć? Czy dla dziecka warto tak się tułać każdego dnia? Ale nasza sytuacja finansowa była taka, że nie było wyjścia – co rano zaciskałam zęby i jechałam do pracy.

Mąż prowadził swoją firmę, było mu ogromnie ciężko, ale nie musiał znosić takich przykrości jak ja. Wreszcie synek mógł iść do przedszkola, blisko domu, odetchnęliśmy trochę. Tak żyliśmy przez prawie dwa lata, bez wakacji, bo nie było pieniędzy. W ogromnych nerwach. Ileż to razy stawałam przed lustrem i mówiłam „dość”.

Pewnego razu poszłam na kontrolne badania i lekarz zdiagnozował u mnie chorobę rąk, to był skutek zbyt długiej pracy na komputerze. Sztywniały mi palce. Poddano mnie operacji, następnie rehabilitacji. Niestety, potrzebna była druga operacja.

Niewiele to dało. Lekarze stwierdzili, że za późno zaczęłam się leczyć. Spędziłam w domu siedem miesięcy, chorowałam. Nikt z firmy nawet do mnie nie zadzwonił. Musiałam wrócić do pracy, chociaż lekarz to odradzał.

Kazał starać się o świadczenia rehabilitacyjne, twierdził, że grozi mi kalectwo. Wróciłam, nie miałam wyjścia. Pracowałam dwa i pół miesiąca. Znów intrygi, niejasne polecenia, żebym tylko coś źle zrobiła. Ból w rękach mi dokuczał, tak jak ostrzegał lekarz. Sztywniały palce, o szybkim posługiwaniu się klawiaturą nie było mowy.

Pewnego dnia wezwał mnie szef

Nawet był miły, złożył mi tak zwaną propozycję, której nie mogłam według niego odrzucić. Odejście z firmy z powodu reorganizacji, odprawa nawet niezła. Zostałam bez pracy, z morzem łez, żalu. Machina korporacyjna wyrzuciła mnie ze swoich trybów. Parę miesięcy dochodziłam do siebie. Dopiero wtedy odkryłam, że najważniejsze jest to, że mam synka i mam czas dla niego. Zbieramy kasztany, idziemy do biblioteki.

– Mamuś, ale ty już nigdy nie będziesz pracować? – synek pyta co rano.

Nie wiem, jak się ułoży moje życie dalej. Nikt mnie nie chce zatrudnić, staram się o rentę chorobową, mam mieć kolejną operację. Ale żyję spokojniej, bez nerwów, z poczuciem godności jak człowiek. I już serce tak nie boli.

Czytaj także:
„Przyjaciółka potrafiła mówić tylko o swoim dziecku. Nawet nie interesuje jej co u mnie, bo jestem bezdzietna”
„Jestem wdowcem z dwójką dzieci, które wolałyby, żebym to ja umarł zamiast żony. Już nawet mieszkać wolą z teściową”
„Zdradzam narzeczonego, a za miesiąc nasz ślub. Myślałam, że to miłość na całe życie, ale teraz już sama nie wiem...”

Redakcja poleca

REKLAMA