To zabawne, że rzeczywistość może tak bardzo odbiegać od wyobrażeń. Już jako nastolatka chciałam pracować w laboratorium chemicznym. Gdy zdobyłam wymarzoną posadę, byłam pewna, że wreszcie zyskałam możliwość rozwijania swojej pasji w profesjonalnym środowisku. O ja naiwna! Już drugi rok tkwię na stanowisku młodszej laborantki i na palcach jednej ręki policzę, ile razy miałam okazję zająć się prawdziwą pracą. Do diabła, gdybym chciała całe dni spędzać wpatrzona w tabelki i arkusze, zostałabym księgową!
Miłość do chemii zaszczepił mi dziadek
Mówi się, że matematyka jest królową wszystkich nauk. Nie zamierzam z tym polemizować. Mój umysł nadaje na falach ścisłych, więc potrafię dostrzec zależność innych dziedzin od matematyki. Liczby pozwalają nam zrozumieć otaczającą nas rzeczywistość i upraszczają rządzące nią prawa. Wcale nie marginalizuję ich roli, ale jeżeli matematyka jest królową, to należy stwierdzić, że chemia jest matką – nauki i wszystkiego, co nas otacza.
Przecież gdyby w odległej przeszłości, gdzieś w przestrzeni kosmicznej, nie doszło do zderzenia pierwiastków chemicznych, nasza planeta nigdy by nie powstała, tak jak cała materia organiczna. Każdy organizm jest w końcu niczym innym, jak sumą poszczególnych pierwiastków. Chemia leży u podstaw wszelkiego istnienia. Czy to takie dziwne, że ta wspaniała dziedzina stała się moją obsesją?
Pasję do nauki zawdzięczam dziadkowi. Kochany staruszek dosłownie miał bzika na tym punkcie. Był prawdziwym pasjonatem i jestem przekonana, że gdyby tylko dostał szansę rozwijania swoich zainteresowań, mógłby wiele osiągnąć na tym polu. To była jednak zupełnie inna rzeczywistość. Młodość dziadka przypadła na czas wojny. Nie miał szans rozpocząć studiów. Przez całe życie pracował jako operator dźwigu. Chemia pozostała jego niespełnioną miłością.
Na dwunaste urodziny dostałam od niego małego chemika. Prosty zestaw pozwalał na przeprowadzenie kilku nieskomplikowanych eksperymentów, ale to wystarczyło, bym złapała bakcyla. Co tu dużo mówić, wsiąknęłam totalnie. W szkole średniej istniała dla mnie tylko chemia, a koledzy z klasy patrzyli na mnie jak na kosmitkę. „Czym ty się podniecasz? Przecież to totalna nuda” – twierdzili. Ja jednak wiedziałam swoje.
Rozmowa nie wyglądała jak rekrutacja
Po maturze zrobiłam to, czego mój dziadek nie mógł zrobić – rozpoczęłam studia na kierunku chemii i inżynierii materiałów. To miała być moja przepustka do świata, w którym koniecznie chciałam się znaleźć – do laboratorium. Kierunek, który wybrałam, nie należał wtedy do najpopularniejszych.
To stworzyło dla mnie niezwykle dogodną sytuację – miałam stosunkowo niewielką konkurencję na rynku zatrudnienia. W 2021 roku obroniłam dyplom. Nie zrobiłam sobie przerwy wakacyjnej. Zamiast wygrzewać się na plaży, wolałam rozsyłać aplikacje. Nie minęły trzy tygodnie, a już otrzymałam pierwsze zaproszenie na rozmowę.
Pani Oliwio, z radością informuję, że pani kandydatura przeszła przez wstępny proces weryfikacji. Chciałam zaprosić panią na rozmowę kwalifikacyjną, powiedzmy w piątek na dziewiątą. Czy taki termin pani odpowiada?
Cieszyłam się jak mała dziewczynka z gwiazdkowego prezentu. Chyba każdy chciałby spełnić swoje dziecięce marzenia, a ja otrzymałam taką szansę. Próbując opanować ekscytację (z marnym skutkiem), potwierdziłam zaproponowany termin.
To była moja pierwsza poważna rozmowa o pracę i mówiąc szczerze, spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że rekruter za wszelką cenę starał się sprzedać mi to stanowisko, jakbym była jedyną kandydującą. „Dysponujemy tu najnowocześniejszym sprzętem. Mamy do dyspozycji analizator tlenków, spektrofluorymetr, wyparki rotacyjne, wirówki i wszystko, co jest nam niezbędne w codziennej pracy” – opowiadał z dumą o wyposażeniu laboratorium. Zadał tylko kilka zdawkowych pytań o wykształcenie i doświadczenie.
Trochę mnie to zdziwiło, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby samej o coś zapytać. A powinnam była. Powinnam była zadać pytanie na temat rotacji na stanowisku, na które aplikowałam. Może wtedy zastanowiłabym się dwa razy przed podpisaniem umowy. Byłam jednak zbyt zestresowana i zbyt podekscytowana, żeby o tym myśleć.
Cieszyłam się jak dziecko
Dwa dni później dostałam informację zwrotną.
– Pani Oliwio, okazała się pani najlepszą kandydatką i z wielką przyjemnością powitamy panią w naszym zespole jako młodszą laborantkę. Oczywiście jeżeli nadal jest pani zainteresowana.
– No jasne, że jestem zainteresowana! – niemal wykrzyczałam, jakbym dostała informację o wygranej na loterii. – Dziękuję, dziękuję, dziękuję! Strasznie pani dziękuję!
Tak, to prawda. Podczas tamtej rozmowy nie wypadłam zbyt profesjonalnie. Dziecięcy entuzjazm nigdy nie brzmi dobrze, ale szczerze? Po prostu nie mogłam się powstrzymać. Moja radość nagle eskalowała do niewyobrażalnego poziomu. Nie mogłabym się cieszyć bardziej nawet gdyby ktoś zadzwonił do mnie i powiedział, że właśnie zostałam milionerką.
Pierwszego dnia zjadały mnie nerwy. Pięć razy zmieniałam strój, zanim wybrałam właściwy zestaw. Chciałam dobrze wypaść, zwłaszcza że wciąż miałam w pamięci moją reakcję na informację o zatrudnieniu. Gdy dyrektor wprowadził mnie do laboratorium, cały stres nagle zniknął. Zobaczyłam urządzenia, o których wcześniej mogłam tylko czytać w prasie branżowej i nagle dziecięca ekscytacja powróciła.
– Będzie pani pracować w dziale nanomateriałów – powiedział, a ja nie posiadałam się z radości.
– Dziękuję za zaufanie. Mam już doświadczenie z pracy z transiluminatorem i...
– Spokojnie, pani Oliwio – przerwał mi. – Zanim powierzymy pani skomplikowaną i drogą aparaturę, najpierw musimy stopniowo panią wdrożyć w specyfikę naszej pracy. Zacznie pani tutaj – powiedział i otworzył drzwi do dużego pomieszczenia zastawionego regałami.
– Ale to jest magazyn – zauważyłam.
– Na razie zajmie się pani ewidencją, zamawianiem i wydawaniem odczynników. Gdyby miała pani jakieś pytania, Grażyna chętnie na nie odpowie – powiedział i wskazał na gabinet kierowniczki działu.
Myślałam, że to etap przejściowy
Nie o tym marzyłam, ale pomyślałam, że to normalny etap. W końcu zazwyczaj jest tak, że każdy nowy pracownik musi odwalić swoją część czarnej roboty, zanim zajmie się czymś poważnym. Przyznaję, moja praca nie wyglądała szczególnie ekscytująco. Jako laborantka powinnam prowadzić analizy i syntezy. Tymczasem od rana do wieczora siedziałam zamknięta w pomieszczeniu bez okien, wpatrując się w ekran komputera i wpisując kolejne pozycje do tabelek. To przyjęte, tamto wydane, to do zwrotu i tak w kółko. Tak było przez pierwszy, drugi, trzeci i czwarty miesiąc, aż w końcu nie wytrzymałam.
– Kiedy w końcu zajmę się chemią? – zapytałam Grażynę, kierowniczkę działu, w którym pracowałam.
– A co? Nie podoba ci się na magazynie? – odpowiedziała drwiącym pytaniem.
– Szczerze mówiąc, niespecjalnie.
Mój stanowczy ton chyba trochę zbił ją z tropu, bo dalej rozmawiała już ze mną tonem niepodszytym szyderstwem.
– Musisz uzbroić się w cierpliwość. To normalny etap przejściowy. Zobaczysz, ani się obejrzysz, a już będziesz wykonywać pracę laboratoryjną – zapewniła.
Tyle że z tych zapewnień nic nie wynikało. Przez rok nie wyściubiłam nosa z magazynu. Aż nieoczekiwanie dostałam szansę, by się wykazać. Maciek, jeden ze starszych specjalistów, wziął zwolnienie lekarskie, a jego robota leżała odłogiem.
– Dlaczego analiza biochemiczna wczorajszych próbek nie jest jeszcze gotowa? – usłyszałam krzyk Grażyny.
– To działka Maćka, a on jest na zwolnieniu – odpowiedział jeden z laborantów.
– To nie może czekać! – denerwowała się kierowniczka. – Ktoś musi się tym zająć.
– Ja mogę – wychyliłam się nieśmiało.
– Ewidencja gotowa?
– Od A do Z.
– Dobrze, zaufam ci. Tylko musisz się uwijać. To ma być gotowe na wczoraj.
Jestem tylko „wygodnym pracownikiem”
Spisałam się wzorowo, ale to nie zmieniło niczego. Od tamtej pory miałam jeszcze cztery okazje do pracy laboratoryjnej, zawsze jako zastępstwo kogoś, kto jest na urlopie albo na zwolnieniu. Minął kolejny rok, a ja dalej tkwiłam w tym parszywym magazynie. w końcu musiałam powiedzieć „basta”.
– Pani kierownik, czy możemy porozmawiać? – zapytałam, wchodząc do gabinetu Grażyny.
– Streszczaj się, mam masę pracy – odpowiedziała, nie podnosząc wzroku znad papierów.
– Nie zajmę dużo czasu. Chciałam tylko poprosić o przydzielenie mi pracy adekwatnej do stanowiska, na którym jestem zatrudniona. W umowie mam wpisane „młodsza laborantka”, nie „magazynier” – powiedziałam ostrzej, niż zamierzałam.
– A co? Marzy ci się Nobel? Jedną Skłodowską-Curie już mamy w historii i to w zupełności wystarczy – zaśmiała się, a ja poczułam się, jakby wymierzyła mi policzek.
Wyszłam z jej gabinetu czerwona ze złości. Musiałam ochłonąć na zewnątrz. Po chwili dołączył do mnie Andrzej, jeden ze starszych specjalistów.
– Zdenerwowała cię?
– Jak widać.
– Powiem ci o czymś, bo cię lubię, ale to musi zostać między nami.
– Masz to jak w banku.
– Nie licz, że prędko coś się zmieni w twojej pracy. Dla firmy ta sytuacja jest bardzo komfortowa. Pensja magazyniera pracującego z chemikaliami jest równa pensji młodszego laboranta, a magazynier nie może zastępować chemików, gdy ci idą na urlop. Rozumiesz, co chcę ci powiedzieć?
– Tak. Chyba tak.
Po tej rozmowie powinnam była złożyć wypowiedzenie, ale nie zrobiłam tego. W tym roku chemię ukończyło znacznie więcej osób i trudno byłoby mi znaleźć nowe zatrudnienie. Poza tym Grażyna to wredna baba i na pewno postarałaby się, żeby nie było mi zbyt łatwo. I tak oto tkwię w magazynie, zamiast rozwijać się i realizować swoją największą pasję.
Oliwia, 29 lat
Czytaj także:
„Ponad 20 lat czekałam, aż córka wyprowadzi się z domu. Nie miałam siły już walczyć z tym pazernym darmozjadem”
„Wyjechałem za granicę, żeby zarobić na dom. Ciężką pracę umilały mi dwie gorące kochanki, ale to nie był zwykły romans”
„Krótką chwilę uniesienia za stodołą przypłaciłam ciążą. Teraz czeka mnie wstyd na całą wieś i wytykanie palcami”