„Miałam 3 dzieci i kolejne w drodze, a szef przed nosem machał mi zwolnieniem. Musiałam oddać córkę do adopcji”

Para, która wpadła fot. Adobe Stock, Paolese
„Po nieprzespanych nocach i długich dyskusjach podjęliśmy z mężem decyzję: oddamy nasze maleństwo porządnym ludziom. Ludziom, którzy stworzą naszemu dom i zapewnią mu godziwy start w życie. Lepszy niż my moglibyśmy mu zapewnić…”.
/ 29.10.2021 11:25
Para, która wpadła fot. Adobe Stock, Paolese

Tamten dzień pamiętam ze szczegółami. Środa, dwa lata i osiem miesięcy temu. Miałam na sobie beżową spódnicę i bawełnianą bluzkę, do tego niebieskie sandałki na płaskim obcasie. Z granatowej torby wystawała mi parasolka. Było ciepło, lecz zapowiadali deszcz. Ledwie weszłam do biura, kiedy wezwał mnie szef. Nie wróżyło to nic dobrego.

– Pani Ewelino, wiem, że pani ma trójkę małych dzieci – zaczął poważnie – ale mnie jest potrzebna sekretarka w biurze, a nie na zwolnieniu. Tymczasem w tym miesiącu nie było pani w pracy prawie dwa tygodnie!

To prawda. Najpierw na różyczkę zachorował mój dwuletni Alek. Kiedy poczuł się lepiej, choroba złapała starsze od niego o cztery lata bliźniaczki Gabrysię i Agatkę. Mąż nie mógł zostać z dziećmi, bo u niego w firmie były zwolnienia i nie chciał podpaść szefowi. Moi rodzice mieszkali sto kilometrów od naszego miasta, więc nie byli w stanie pomóc. Teść nie żył, a teściowa chorowała na stwardnienie rozsiane
i sama wymagała opieki. Kto miał zająć się maluchami jak nie ja? Gdy tłumaczyłam się szefowi, kiwał ze zrozumieniem głową.

– Burmistrz coraz częściej wspomina o redukcjach etatów – zawiesił głos. – Przecież nie zwolnię kogoś, kto pracuje cały czas. Ostrzegam panią…

Wyszłam z jego gabinetu na miękkich nogach

 Bez mojej pensji nie mielibyśmy z czego żyć. Teraz ledwie starczało na kredyt za mieszkanie, czynsz i utrzymanie. W dodatku zatrzymał mi się okres. Może to stres i zmęczenie? Ostatnio mi się nie wiodło.

– Jest pani w ciąży – oznajmiła mi pani Ewa, lekarka ginekolożka, która zajmowała się mną od lat. – To jakiś czwarty tydzień.

– Przecież nie kochaliśmy się, kiedy miałam okres płodny – nie rozumiałam, jak to się stało. – To niemożliwe… – rozpłakałam się.

– Proszę pani, kalendarzyk małżeński nie bez powodu nazywa się watykańską ruletką – zażartowała pani Ewa.

Mnie jednak nie było do śmiechu. Szłam do domu z uczuciem, że moje życie się skończyło. Boże, jak my teraz damy sobie radę?! Zaczęło padać, ale było mi wszystko jedno. Zadzwoniłam do Mai, mojej młodszej siostry, która mieszka we Wrocławiu.

– Wpadliśmy – przyznałam.

– O mój Boże! – westchnęła. – Jak sobie poradzicie w tej klitce z kolejnym dzieckiem? – Maja była jak zwykle praktyczna.

– Nie chodzi o małe mieszkanie! – chlipałam do słuchawki. – Szef ostrzegł mnie, że jak nie przestanę chodzić na zwolnienia, to mnie wywali! Konrad też się boi utraty pracy. Już teraz nie stać nas na zabawki, a co będzie, jak pojawi się kolejne? – pytałam bardziej samą siebie niż siostrę.

Serce ściskało mi się, jak córeczki opowiadały, że koleżanki z przedszkola mają domki dla lalek i śpiewające misie. Jednak nie prosiły, żebym im takie kupiła. Chociaż obie miały dopiero po 6 lat, rozumiały, że nas na to nie stać. A synek? Był małym alergikiem i potrzebował szczególnej uwagi. Kto mu ją zapewni, gdy pojawi się w domu niemowlę?

– Może powinnaś pomyśleć o aborcji – wolno powiedziała Maja. – Mam koleżankę, która może załatwić tabletkę poronną.

– Nie – rzuciłam tylko.

Nie obraziłam się na siostrę. Chciała mi pomóc. Ale ja nie byłabym w stanie usunąć. Gdy powiedziałam o ciąży Konradowi, zachował kamienną twarz. Znałam go jednak dobrze i wiedziałam, że zadaje sobie pytanie: „A jeśli moja hurtownia splajtuje? Gdzie znajdę pracę w naszym małym mieście?”.

Przytulił mnie tylko i pocieszył:

– Poradzimy sobie.

Dwa miesiące później mąż zadzwonił ze szpitala 

W pracy złapał go taki atak bólu, że koledzy wezwali karetkę. Diagnoza: zwyrodnienie kręgosłupa. Konradowi groziło, że do końca życia będzie jeździł na wózku. Pomóc mogła jedynie rehabilitacja. Byłam załamana. Ze zgrozą wspominam myśli, które nachodziły mnie podczas bezsennych nocy: „Wieczorem dam dzieciom i mężowi coś na sen, potem zamknę szczelnie okna, drzwi i odkręcę gaz. Nawet nie poczują. A ja wyskoczę z okna”.

Kto wie, czy nie popełniłabym wtedy jakiegoś szaleństwa… Na szczęście przyjechała Maja.

– Pomyślałam, że coś wam pokażę – powiedziała.

Na stole położyła wydrukowane z internetu kartki. Pochodziły ze strony „Adopcja ze wskazaniem”. Obydwoje z Konradem przejrzeliśmy je w milczeniu. Adopcja? Nigdy! Ale czy mamy wybór?

– Kuzynka mojej koleżanki z pracy w ten sposób adoptowała dziecko – powiedziała Maja. – Nie chcę wam nic sugerować, ale wiem, w jakiej jesteście sytuacji. Może warto to rozważyć?

W pierwszej chwili pomyślałam: „Nigdy! Za żadne skarby nie oddam mojego dzidziusia!”. Jednak gdy na drugi dzień rano Maja wyjechała, zaczęliśmy z Konradem poważnie rozważać znalezienie kochającej rodziny dla dziecka, które nosiłam w łonie. Potem w pracy, gdy nikt nie widział, przeglądałam strony ośrodków adopcyjnych oraz takie, na których była mowa o adopcji ze wskazaniem.

Po nieprzespanych nocach i długich dyskusjach podjęliśmy z mężem decyzję: oddamy nasze maleństwo porządnym ludziom. Takim, którzy pragną mieć dzieci, ale nie mogą mieć własnych. Ludziom, którzy stworzą naszemu dom i zapewnią mu godziwy start w życie. Lepszy niż my moglibyśmy mu zapewnić…

Matka, marna urzędniczka, i ojciec, schorowany magazynier, który nie może pracować i w wieku 35 lat musi przejść na rentę! Bez trudu ukryłam ciążę przed koleżankami z pracy i sąsiadami. Zawsze byłam pulchna, więc to, że chodziłam w luźnych ubraniach, nikogo nie dziwiło. Gdy wspomniałam o adopcji mojej pani ginekolog, ze zrozumieniem obiecała, że od niej nikt się niczego nie dowie.

To był już piąty miesiąc, więc czasu na znalezienie rodziców nie mieliśmy dużo. Zadzwoniłam do najbliższego ośrodka adopcyjno-opiekuńczego – we Wrocławiu. Tam mogłabym rodzić i od razu oddać maleństwo. Niestety, nie było możliwości poznania rodziców adopcyjnych.

– Sprawę załatwia się anonimowo – tłumaczyła mi kobieta o miłym głosie. – Pani zrzeka się praw rodzicielskich, ośrodek znajduje rodziców, a sąd orzeka przysposobienie.

– Ale jak ja mam oddać dziecko komuś, o kim nic nie wiem?! – zapytałam, z nerwów ledwo pan?ując nad płaczem.

– Jeśli będzie pani się naprzykrzać, żeby poznać tych ludzi, to sąd może zacząć podejrzewać, że chce pani sprzedać dziecko – głos kobiety przestał być miły. 

– Jak pani śmie oskarżać mnie o coś tak strasznego?! – tylko tyle byłam w stanie wyjąkać, tak bardzo dotknęły mnie jej słowa.

Ledwo odłożyłam słuchawkę, ogarnęła mnie wściekłość.

„Czy ja naprawdę nie mam prawa decydować o tym, kto wychowa moje dziecko?! Czemu ma to zrobić jakaś obca, nieżyczliwa baba? Nigdy! Po moim trupie!”. I postanowiłam działać sama.

Zaczęłam przeglądać strony o adopcji na życzenie. Czytałam ogłoszenia ludzi, którzy latami czekają na maluszka; wypowiedzi psychologów i specjalistów od adopcji. Wkrótce byłam pewna – rodzicami dla mojego dziecka zostanie małżeństwo, które przeszło badania i szkolenia w ośrodku adopcyjnym.

– Dzięki temu będziemy pewni, że nie powierzymy maleństwa jakimś psychopatom – tłumaczyłam Konradowi.

On uważał, że najważniejsze jest dogłębne poznanie kandydatów na rodziców.

– Ja przede wszystkim muszę pogadać z facetem, żeby wiedzieć, czy będzie dobrym ojcem, czy nie – upierał się. – Najlepiej pójść z nim na piwo albo pojechać na ryby i zobaczyć, jak łowi. Wtedy wszystko będzie jasne.

Spotkaliśmy się i… zaufaliśmy sobie

Wkrótce skontaktowaliśmy się z parą, która wydała się nam najbardziej godna zaufania i – co tu kryć – dość zamożna. Marta i Frank byli małżeństwem od dziesięciu lat, obydwoje prawnicy, tuż przed czterdziestką. Ona Polka, on Niemiec. Jego matka była Polką, więc Frank mówił dość dobrze po polsku. Mieszkali w Berlinie, w pięknej kamienicy.

Przyjeżdżali często do Wrocławia, skąd pochodziła Marta. Napisali o sobie: „Jesteśmy zgodnym małżeństwem, oboje mamy dobrą pracę, przyjaciół i prawie wszystko, co potrzebne do szczęścia. Po kilku nieudanych próbach in vitro uznaliśmy to za znak od Boga, że nie możemy urodzić dziecka. Z pełną świadomością podjęliśmy decyzję o adopcji. Chcemy i możemy  dać maleństwu miłość, zapewnić spokojne i szczęśliwe dzieciństwo, najlepsze wykształcenie”.

Potem przysłali nam zdjęcia: w domu, w pracy, z rodzicami, z przyjaciółmi na wakacjach. I dołączyli dokumenty z ośrodka adopcyjnego w Berlinie przetłumaczone notarialnie na polski. Zaproponowali, że przyjadą za tydzień, abyśmy mogli ich poznać. Wiedzieliśmy, że czas goni, więc umówiliśmy się na spotkanie. U nas w domu, żeby i oni zobaczyli, jakimi jesteśmy ludźmi i jak żyjemy.

Kiedy tylko ich zobaczyłam, od razu poczułam do nich sympatię. Mimo drogich ubrań, eleganckiej biżuterii i samochodu, który pewnie kosztował niewiele mniej niż nasze mieszkanie, byli ludźmi skromnymi i zwyczajnymi. Dzieciaki też ich polubiły.

Nie bez znaczenia były oczywiście i prezenty, które dostały od „cioci i wujka”. Lecz to nie tylko pluszowe maskotki, lalki i klocki Lego sprawiły, że nawet nieśmiały Alek garnął się do Franka. Ten facet miał w sobie tyle ciepła, dobroci i poczucia humoru, iż po prostu budził naturalną sympatię. Marta była mniej bezpośrednia, ale po godzinie rozmowy dystans między nami zniknął. Panowie poszli z dzieciakami na lody i spacer, a my siedziałyśmy w kuchni i szczerze rozmawiałyśmy. Marta była konkretna:

– W Niemczech adopcja ze wskazaniem to standard. Zajmują się tym ośrodki adopcyjne, które kontaktują ludzi i pomagają poznać się rodzinom – jako prawniczka wiedziała, o co chodzi. – W Polsce prawo nie nadąża za życiem, więc musimy być ostrożni. Tutaj ktoś może i ciebie, i mnie oskarżyć o sprzedaż dziecka. 

– Wiem o tym, ale nie dopuszczę, żeby moje dziecko spotkał taki los! – odparłam.

Marta objęła mnie i powiedziała ze łzami w oczach:

– Jeśli zechcesz, żebym ja była matką tego skarbu, który nosisz w brzuchu, zrobię wszystko, by od narodzin miał miłość i opiekę.

Czułam, że mówi prawdę. I nade wszystko chciałam, aby właśnie do tej kobiety moje dziecko mówiło „mamo”… Wieczorem, po wyjeździe gości, usiedliśmy z mężem, aby omówić to, co się wydarzyło.

– Umówiłem się z Frankiem na ryby za jakiś miesiąc – oznajmił mi Konrad. – Wprawdzie ja z moim kręgosłupem za dużo nie nałowię, ale wytrzymam.

Konrad, zapalony wędkarz, faktycznie był pewien jednego: po tym, jak mężczyzna łowi ryby, można poznać, czy jest dobrym, czy złym człowiekiem. Rozczuliło mnie to, że mój chory mąż ryzykuje kolejnym urazem, by zyskać pewność, iż jego dziecko będzie miało odpowiedniego ojca.

Przecież nikomu nie zrobiliśmy krzywdy

Na wszelki wypadek spotkaliśmy się jeszcze z dwoma małżeństwami. Mili ludzie, jednak nie wzbudzili w nas takiego zaufania jak Marta i Frank. „Test rybny” Frank przeszedł śpiewająco. Marta w tym czasie rozpieszczała dzieciaki i… mnie.

– To dary z serca – tłumaczyła, gdy protestowałam na widok ślicznych ubranek dla mojej trójki. – To i tak nic wobec prezentu, który wy nam podarowaliście.

Być może ktoś mógłby mnie oskarżyć o „korzyści majątkowe” związane z adopcją ze wskazaniem. Dziewczynki miały nowe ubrania i zabawki, Alek konsultację u najlepszego alergologa w Berlinie i drogie leki, ja zaś doskonałą opiekę w prywatnym ośrodku oraz poród w komfortowych warunkach.

– Ewelina, jeśli ty jesteś zadowolona i radosna, dziecko w twoim brzuchu też lepiej się czuje – tłumaczyła Marta, wnosząc do domu zakupy z drogich delikatesów. – Jestem ci strasznie wdzięczna, że wybrałaś mnie na matkę swojego dziecka, ale robię to przede wszystkim dla niego – uciszała moje skrupuły.

Gdy tuż po porodzie wzięłam maleńką Sonię w ramiona, rozpłakałam się. Ze szczęścia, że jest zdrowa, i z żalu, że muszę ją oddać. Jednak kiedy zobaczyłam, z jaką tkliwością Marta ją przytula, gdy zobaczyłam łzy tej silnej, mądrej kobiety – poczułam ulgę.

Po szybkim załatwieniu formalności Marta i Frank wyjechali z Sonią do domu. My zaś zostaliśmy z przekonaniem, że to była słuszna decyzja… Z drugiej strony, co z tego, że rozum mi mówił: „Twoje dziecko ma kochających rodziców” i „Będzie miało lepiej niż u ciebie”, skoro serce i tak mi pękało tygodniami!

Dzisiaj są drugie urodziny Soni. Jest ślicznym, zdrowym i pogodnym dzieckiem. Wiem o tym, bo Marta przysyła mi jej zdjęcia. Czy nie żałuję swojej decyzji? Nie. Wiem, że dziecko, które nosiłam pod sercem, żyje w kochającej i troskliwej rodzinie. I ta świadomość jest ważniejsze od tego, co o mnie myślą inni.

Czytaj także:
„Wyszłam za starego dziada dla kasy. Rodzicom mówię, że to mój teść. Jego dzieci mnie nienawidzą, ale nie wrócę do biedy”
„Ja straciłam dziecko, ale mój mąż zrobił kolejne kochance. Dowiedziałam się o tym po prawie 20 latach”
„Po śmierci ojca mama znalazła nową miłość. Pękają nam serca, bo jest z nim szczęśliwsza niż z tatą”

Redakcja poleca

REKLAMA