– Dlaczego Kora nie przyszła? – spytałam, poprawiając moją nowiutką białą opaskę, spod której wysunął mi się kosmyk włosów. – Znowu ma chandrę?
– Może powinnam jej zawieźć rosołek? – zaproponowała Anka.
– A daj ty spokój z tym swoim rosołkiem – Izka skrzywiła się z obrzydzeniem.
Anka wszelkie dolegliwości, od kataru po złamanie nogi, leczyła rosołem
Budziło to protesty Izy, zwariowanej na punkcie ekologii i zdrowego odżywiania. W dodatku wegetarianki. Muszę przyznać, że Izka wiele traciła, bo rosół Anki był naprawdę pyszny. I skuteczny. Przynajmniej w przypadku przeziębienia. Z Anką i Korą znałyśmy się jeszcze z liceum, gdzie tworzyłyśmy nieformalny klub o niemożliwej do wymówienia nazwie WUaMWG – Wybitnie Uzdolnione a Może Wręcz Genialne. Wierzyłyśmy, że dzięki naszym niebywałym talentom podbijemy świat.
Anka miała być właścicielką sieci ekskluzywnych restauracji, Kora archeologiem, a ja autorką powieści kryminalnych. Na studiach nasze drogi się rozeszły, ale nadal spotykałyśmy się raz w miesiącu, zawsze w tej samej kawiarni. Wybór miejsca nie był przypadkowy, wszystkie cienko przędłyśmy, a w „Turystycznej” mieli tanie napoje, a poza tym nikomu nie przeszkadzały trzy panny spędzające długie godziny przy jednej kawie.
Potem dołączyła do nas jeszcze Izka, wtedy narzeczona, a dziś żona brata Anki. Ona wprawdzie nie miała wielkich ambicji zawodowych, ale też wyznaczyła sobie cel – uratować planetę od zagłady.
Mimo upływu lat i różnych życiowych zawirowań wciąż trzymałyśmy sztamę
Kiedy nasza sytuacja finansowa zaczęła się poprawiać, „Turystyczną” zastąpiła droższa „Poziomka”, a potem całkiem już przyzwoita restauracja „Smaki Świata”. Rok temu wpadłyśmy na pomysł, żeby przyjemne połączyć z pożytecznym. Kora znalazła miły, a przy tym niedrogi ośrodek spa, w którym wykonywano zabiegi równocześnie kilku osobom, co ważne – w jednym gabinecie. Tak nam się spodobało plotkowanie w pozycji horyzontalnej, z maseczkami na twarzach, że odtąd właśnie tak spędzałyśmy wspólnie czas. Mogłyśmy pogadać, a jednocześnie zrelaksować się.
Bez trudu domyśliłyśmy się, dlaczego Kora nie zjawiła się na kolejnym spotkaniu. Jako jedyna spośród nas była starą panną – choć oczywiście przy niej używałyśmy określenia: singielka – i z roku na rok coraz bardziej jej to doskwierało. Co kilka miesięcy dopadała ją chandra, którą leczyła zamykając się w domu i objadając słodyczami. W efekcie była coraz grubsza i coraz bardziej nieszczęśliwa.
– Chyba musimy jej znaleźć jakiegoś faceta – odezwała się po namyśle Anka. – Zanim się całkiem utuczy...
– Oj, obawiam się, że to nie będzie łatwe – westchnęłam. – Z jej aparycją...
Kora zdecydowanie nie grzeszyła urodą. Miała ogromne, bardzo jasne, wyłupiaste oczy i wąskie, niemal pozbawione warg usta, co sprawiało, że wyglądała jak wystraszone dziecko. W dodatku uparcie odmawiała farbowania włosów, choć jej naturalny kolor, dawniej blond, stawał się coraz bardziej mysi. Ubierała się w długie, zwiewne sukienki, które z założenia miały ukrywać nadmiar kilogramów, a w praktyce dodawały jej lat. Nasze rady żeby spróbowała zmienić styl, zbywała wzruszeniem ramion.
Trudno się więc dziwić, że mężczyźni jej nie zauważali
Ale była przy tym mądrą, wrażliwą i ciepłą kobietą, jeśliby więc znalazł się ktoś, kto nie zwracałby uwagi na wygląd, miałaby szansę zawrócić mu w głowie. Najlepszy byłby wrażliwy facet z kiepskim gustem… lub wzrokiem. Znam jednego niewidzącego muzyka – Izka, chyba pomyślała o tym samym.
– Świetny facet, ogromnie utalentowany i w dodatku bardzo przystojny. Kobiety za nim szaleją. Jest tylko mały problem: ma czwórkę dzieci, każde z inną.
– No wiesz! – oburzyłam się. – Kora zasługuje na lepsze miejsce, niż piąte. Chyba będę miała dla niej kandydata... Ma na imię Stefan, kilka lat spędził w Pekinie, niedawno wrócił do Polski. Doskwiera mu brak znajomych. Pracuje w szkole językowej, uczy chińskiego.
– Ciekawe, jak przekonasz Korę, żeby zapisała się do niego na zajęcia – zachichotała Anka. – Nie uda ci się.
– O nie, nie! W grupie mógłby jej nie zauważyć. Ale spróbuję namówić ją na jakieś prywatne lekcje!... Auć! – jęknęłam, bo kosmetyczka właśnie zaczęła zdejmować z mojej twarzy maseczkę.
***
– Chiński?! – Kora postukała się znacząco w czoło. – Kompletnie ci odbiło.
– Chyba wiesz, jak ważna jest w dzisiejszych czasach znajomość języków. Bez niej nie ma szans na dobrą pracę – tłumaczyłam jej jak dziecku.
– Znam angielski i francuski, to mi wystarczy. A dobrą pracę już mam.
– Mogłabyś mieć lepszą! Pomyśl, do Polski przyjeżdża coraz więcej Chińczyków, jak mają się z nami dogadywać, kiedy my nie umiemy ani słowa w ich języku? A co będzie, jak szef zleci ci pilotowanie jakiegoś projektu z Chin?
– Nie współpracujemy ze Wschodem...
– To tylko kwestia czasu – odparłam.
Była uparta jak osioł, uległa dopiero, kiedy usłyszała, że dwie pierwsze godziny są gratis. W ramach promocji. Stefanowi za te lekcje zapłaciłam z własnej kieszeni, mówiąc, że to prezent dla przyjaciółki. Przy okazji napomknęłam, że to wspaniała, ale bardzo samotna i spragniona czułości kobieta, która chętnie poznałaby jakiegoś fajnego faceta.
No nie... Facet przyszedł na randkę z mamą!
Oczywiście zamiast podziękowania usłyszałam same pretensje.
– Kogo ty mi przysłałaś?! – wrzeszczała w słuchawkę Kora. – To jakiś erotoman! Zanim się nauczyłam, jak po chińsku wymówić swoje imię, ten zabrał się do całowania! I jeszcze się dziwił, że protestuję! Nie wiedziałam, że w Chinach panuje takie rozluźnienie obyczajów...
Następny po Stefanie był Tadzio. Iza wypatrzyła go na jakimś portalu dla samotnych. Szukający żony kawaler po czterdziestce. Niebrzydki, inteligentny, wrażliwy. W dodatku pracował jako konserwator zabytków, więc z Korą, która skończyła historię sztuki, znaleźliby zapewne wspólny język. Miał tylko jedną wadę – był chorobliwie nieśmiały, ale dzięki temu zrozumiał, że występujemy w imieniu koleżanki.
Na miejsce pierwszej randki wybrałyśmy muzeum. Ja poszłam z Korą, Iza z Tadziem i mieliśmy się „przypadkowo” spotkać podczas oglądania wystawy. Wszystko poszłoby pewnie zgodnie z planem, gdyby Tadzio nie zjawił się... z mamusią! Niewykluczone nawet, że to ona, w imieniu synka, prowadziła z nami wcześniejszą korespondencję. Nieźle się nagimnastykowałyśmy, zanim udało nam się odciągnąć starszą panią od naszej potencjalnej pary. Kora oczywiście nie była z tego zadowolona. Znów usłyszałyśmy wyrzuty.
– Musiałyście mnie zostawiać z tym idiotą sam na sam? – spytała później z pretensją w głosie. – To nie tylko maminsynek, ale także gbur i ignorant.
Jak się okazało, Tadzio o sztuce pojęcie miał raczej nikłe. Podczas kiedy Kora z zachwytem oglądała wystawę, ten snuł się za nią niczym cień, ziewając z nudów.
– Dziwne – zadumałam się. – Przecież pracuje jako konserwator zabytków.
– Naprawdę? – Kora popatrzyła na mnie z politowaniem.
– No, w pewnym sensie tak... W punkcie RTV. Naprawia telewizory i radia. Takie starego typu.
Wygląda na to, że Kora już zostanie starą panną
Dałyśmy spokój randkom w ciemno. Tym bardziej, że na horyzoncie pojawił się interesujący instruktor nurkowania. Anka wypatrzyła go na kursie, na który zapisała się przed wyjazdem do Egiptu.
– Mówię wam, jest idealny! Sama bym się za niego wzięła, gdybym nie była mężatką – opowiadała podniecona podczas naszego kolejnego spotkania.
Tym razem przyszła również Kora, ale namówiłyśmy ją na relaksujący masaż kamieniami i zamknęłyśmy się w saunie.
– Jeśli to taki przystojniak, jak mówisz, to szanse, że zainteresuje się Korą są raczej niewielkie – zauważyła Izka.
– Zdziwiłybyście się – uśmiechnęła się Anka. – Byłam z nią niedawno na basenie. W kostiumie te jej krągłości prezentują się nawet całkiem apetycznie.
– No to trzeba tylko zachęcić pana instruktora, żeby zwrócił na nie uwagę. Macie jakiś pomysł? – spytałam. – Ja mam – odezwałam się po chwili milczenia. – Najlepiej, żeby Kora zaczęła się topić. Obawiam się, Anka, że będziesz musiała jej w tym trochę pomóc...
Jednak z naszych planów niewiele wyszło, bo Kora stanowczo odmówiła zapisania się na kurs nurkowania. Nie dała się też namówić na zajęcia tai-chi, które prowadził świeżo rozwiedziony pan Tomek, ani na wizytę u mojego ginekologa, Andrzeja – może i sporo od niej starszego, ale za to faceta z klasą. Wszystko wskazywało na to, że nasza przyjaciółka do końca życia zostanie starą panną, cierpiącą na sezonowe depresje.
Na początku września Izka wpadła na spotkanie cała w skowronkach
– Dziewczyny, dzisiaj robimy się na bóstwa!– wykrzyknęła. – Zabieram was na wernisaż. Cieszycie się?
Jakiś znajomy jej znajomego, bardzo utalentowany malarz, wieczorem otwierał swoją najnowszą wystawę w jednej z najlepszych galerii w mieście. Po serii zabiegów upiększających wyglądałyśmy jak boginie. W każdym razie Anka tak wyglądała. I Izka. Ja w sumie też z przyjemnością zerkałam w lustro. Kiedy po oficjalnej części wernisażu przechadzałyśmy się po sali, czułyśmy na sobie męskie spojrzenia. Z największym zainteresowaniem przyglądał nam się bohater imprezy, sam mistrz.
– Idzie tutaj!– Izka szturchnęła mnie w ramię. – Jak wyglądam?
Rzeczywiście, pan malarz najwyraźniej miał ochotę nas poznać. No cóż, byłyśmy w końcu fajnymi laskami...
– Witam panie – uśmiechnął się odsłaniając piękne zęby. – My się chyba jeszcze nie znamy. Artur jestem.
Wymieniliśmy uściski dłoni. I albo mi się wydawało, albo rękę Kory przytrzymał nieco dłużej, niż nasze.
– Tylu pięknych kobiet chyba jeszcze nie gościłem na żadnej swojej wystawie – usłyszałyśmy komplement. – A takiej, jak pani, to już na pewno – dodał.
Podążyłam za jego wzrokiem. Facet mówił o Korze! W pierwszej chwili pomyślałam, że na pewno ma zeza. Ale nie, jemu rzeczywiście o nią chodziło. Na portrecie wyglądała doprawdy... okropnie!
– Kora, oryginalne imię – pochwalił.
– Właściwie Kornelia – wyjaśniła nasza przyjaciółka, czerwieniąc się jak burak.
Kto by pomyślał, że przyzna się obcemu facetowi, jak ma na imię! Odkąd pamiętam, wstydziła się swojego imienia i kazała nazywać Korą. Zadziwiające!
– Kornelia? Naprawdę pięknie.
No nie, facet chyba się naćpał! Wymieniłyśmy z Anką znaczące spojrzenia. Ona najwyraźniej pomyślała to samo, co ja. Facet tymczasem się rozkręcał.
– Pani Kornelio, ma pani nadzwyczaj interesującą urodę... – bajdurzył. Izka zakrztusiła się szampanem. Musiałam ją walnąć w plecy. – Te pełne wyrazu oczy... – ciągnął malarz. – Zupełnie jak z obrazu da Vinci! Czy zgodziłaby się pani pozować mi do portretu? Choćby jutro wieczorem.
Nie upadłam tylko dlatego, że Anka przytrzymała mnie za ramię. Znajomość z malarzem okazała się strzałem w dziesiątkę. Kora, a raczej Kornelia, bo wróciła do swojego prawdziwego imienia, coraz rzadziej pojawia się na naszych spotkaniach. Podobno nie ma czasu, bo towarzyszy swojemu ukochanemu w zagranicznych wojażach. My jednak wiemy swoje – zadziera nosa.
– Odkąd ten malarz od siedmiu boleści stracił dla niej głowę, stała się strasznie zarozumiała – powiedziała ostatnio Izka, kiedy siedziałyśmy w holu naszego ośrodka spa, czekając na kosmetyczkę.
– I pomyśleć, że gdyby nie my, siedziałaby teraz w domu i objadała się czekoladą – pokręciła głową Anka.
– Słuchajcie! – zawołałam, bo coś mi się przypomniało. – Kilka dni temu byłam w galerii przy rynku. Wyobraźcie sobie, że tam wisiał jej portret!
Dziewczyny spojrzały na mnie z zainteresowaniem, czekając na ciąg dalszy. Nie mogłam ich rozczarować.
– Wyglądała na nim okropnie – oznajmiłam z szelmowskim uśmiechem.
Czytaj także:
Teściowa sfałszowała badania DNA, by rozbić nasze małżeństwo
Gdy zaszłam w ciążę ze Zbyszkiem, najpierw kłamałam że to nie jego dziecko
Zbliżały się moje 30-te urodziny, a mój facet nawet nie myślał o ślubie