Byłem wtedy świeżo upieczonym małżonkiem, więc większa pensja bardzo mi się przydała. Jola racjonalnie zarządzała naszymi wydatkami, więc co miesiąc udawało nam się odłożyć parę złotych. Sama ze swojej nauczycielskiej pensji także dopełniała nasz rodzinny budżet. Mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu, ale marzyliśmy o własnym domu, takim z kominkiem i ogrodem. Ciężko pracowaliśmy, by to marzenie kiedyś zrealizować. Na razie wstrzymywaliśmy się z decyzją o potomstwie, ale ustaliliśmy, że kiedyś, jak już się finansowo ustawimy, będziemy mieli co najmniej trójkę. Życie jednak, jak to życie, zadecydowało za nas. Jola zaszła w ciążę szybciej, niż planowaliśmy, ale choć nie było to po naszej myśli, jakoś nie potrafiliśmy się nie cieszyć.
To właśnie wtedy, gdy moja żona była w trzecim miesiącu ciąży, przenieśli mnie do nowo otwartej filii naszego banku. Dostałem też lepsze stanowisko – doradcy klienta. Pamiętam ten dzień, gdy szef wezwał mnie do siebie.
– Panie Piotrze – powiedział – potrzebujemy takich ludzi jak pan, z doświadczeniem i odpowiednimi kwalifikacjami. Dlatego przenoszę pana do naszego nowego biura. Osobiście będę tam wszystkiego doglądał, a pan będzie miał nowe obowiązki. No, i dostanie pan wyższą pensję – to mówiąc, nawet się uśmiechnął.
Byłem trochę tym wszystkim zdziwiony, zawsze miałem dyrektora za gbura i niezbyt miłego człowieka. Ale że rzadko zaglądał do naszego oddziału, można było wytrzymać. Teraz jednak miałem z nim pracować prawie codziennie. To była kiepska perspektywa, ale z drugiej strony awans i większe zarobki kusiły... Poza tym Jola niedługo miała przestać pracować, zdecydowaliśmy, że zostanie z naszym dzieckiem co najmniej dwa lata. Każdy dodatkowy grosz był więc nam bardzo potrzebny. Zgodziłem się na propozycję mojego szefa.
Nowa filia była świetnie urządzona i wyposażona, budynek jeszcze pachniał nowością. Oprócz mnie pracowały tam cztery osoby, świeżo po szkoleniach. Była to ich pierwsza praca w banku, ale miały zapał i szybko się uczyły. Ruch był dość spory, ludzie przychodzili z wieloma różnymi sprawami. Najczęściej to ja im pomagałem, ale moi młodsi koledzy także dawali sobie radę. Pierwszy tydzień minął całkiem dobrze.
Gorzej zaczęło się dziać w następnym, kiedy pojawił się dyrektor. Jego biuro mieściło się za ścianą mojego gabinetu. Zarządzał on aż czterema takimi filiami, więc myśleliśmy, że często będzie w rozjazdach, ale gdzie tam, miał tu chyba jakąś kwaterę główną, bo praktycznie nie ruszał się z miejsca. To jeszcze jakoś dałoby się przeżyć, gdyby nie jego ciągłe wtrącanie się i nieustanne kontrole. Był to człowiek po pięćdziesiątce, wszyscy wokół twierdzili, że to fachowiec, jakich mało, ale nikt z nim blisko przebywać nie chciał. Był opryskliwy, gburowaty i już nigdy nie odezwał się do mnie tak miłym tonem, jak wtedy, gdy informował mnie o awansie i podwyżce. „Panie Piotrze, ma pan tutaj straszny bałagan, w takich warunkach nie da się pracować” – mówił. Albo: „te wnioski są strasznie niechlujnie wypełnione, trzeba będzie je przepisać”, takie komentarze pod moim adresem były na porządku dziennym.
Z czasem zaczął mnie obwiniać za błędy pozostałych. „Pan jest tu najdłużej, powinien pan baczniej przyglądać się pracy kolegów i im pomagać”. Starałem się to ignorować. Najłatwiej mi to przychodziło, gdy patrzyłem na stan mojego konta. Zaczęło nam się z Jolą naprawdę dobrze powodzić. Ceną za to były moje zszarpane nerwy, ale tłumaczyłem sobie, że dam radę, że poświęcam się dla żony i naszego przyszłego dziecka.
Mimo mojego poświęcenia pewnego dnia wszystko runęło jak domek z kart. Jakieś cztery miesiące po przeprowadzce do nowego biura dyrektor wezwał mnie do siebie. Było to tuż po przyjściu do pracy, ledwo zdążyłem zdjąć płaszcz.
– Panie Piotrze – zaczął dobrze mi znanym tonem – musimy wprowadzić w firmie pewne zmiany. Wie pan, że otworzyliśmy kilka takich filii jak ta, niestety przeliczyliśmy się finansowo. Krótko mówiąc, muszę zrobić redukcję zatrudnienia, tyczy się to także pana etatu.
Ogłuszyły mnie te słowa. Ten gość mnie bezceremonialnie zwolnił. Poza tym nie rzekł już ani słowa, potraktował mnie jak przedmiot, a ja musiałem wrócić na swoje stanowisko i pracować dalej.
W mojej głowie kłębiło się tysiące myśli. Zastanawiałem się, jak ja o tym powiem żonie. Bałem się, że ją zdenerwuję, a była już przecież w zaawansowanej ciąży. Wiedziałem, że dostanę sporą odprawę, ale co z naszym bezpieczeństwem finansowym? Najgorsze było to, że zaciągnęliśmy kredyt i kupiliśmy działkę pod budowę domu, więc nasze oszczędności zmalały. A tak się cieszyliśmy, że zaczynamy realizować nasze marzenia, a teraz wszystko wzięło w łeb.
Ku mojemu zdumieniu Jola przyjęła złe wieści bardzo spokojnie. Powiedziała, że jakoś to będzie, że sobie poradzimy, a ja na pewno szybko znajdę pracę, bo jestem świetnym fachowcem. Sam też się za takiego uważałem, zawsze wykonywałem swoje obowiązki sumiennie i nigdy nie było na mnie żadnych skarg, klienci cenili moją fachowość, a jednak okazało się, że to dla mojego dyrektora za mało.
Gdy zasięgnąłem języka w pracy, zorientowałem się, że z naszej filii zwolnili nie tylko mnie, ale jeszcze parę osób trochę lepiej zarabiających, a zostawiono prawie samych nowicjuszy. Dyrektor od czasu naszej rozmowy nie zamienił ze mną słowa, nawet się nie pożegnał ostatniego dnia, nie uścisnął ręki.
Jola mogła w każdej chwili urodzić, a ja rozpocząłem operację szukania nowej pracy. Znalazłem całe mnóstwo ofert, wysyłałem CV, jednak nikt się nie odzywał. Siedziałem, przeglądałem gazety i Internet, stukałem w klawiaturę, ale nic, żadnej rozmowy kwalifikacyjnej. W końcu po dwóch tygodniach, musiałem dać sobie spokój na chwilę, bo żona trafiła do szpitala na porodówkę. Urodziła ślicznego chłopczyka. Byłem dumny jak paw, ale gdy tak patrzyłem na tego małego człowieczka, wiedziałem, że muszę zapewnić mu jak najlepszą przyszłość. A jak mam to zrobić, siedząc w domu...?
W końcu pojawiło się parę odpowiedzi na moje maile. Zacząłem chodzić na spotkania, byłem pełen wiary w siebie i w to, że przecież nie wszędzie musieli być tacy dyrektorzy jak mój poprzedni. I faktycznie ludzie byli uśmiechnięci i serdeczni, tylko praca jaką oferowali nie spełniała moich oczekiwań. Proponowano mi na przykład wynagrodzenie w postaci prowizji, co oznaczało, że na początku musiałbym faktycznie pracować za darmo, a na to nie mogłem sobie w obecnej sytuacji pozwolić. Pojawiło się też kilka ofert z banków, ale pracę miałem rozpoczynać od najniższych stanowisk, bo na nich aktualnie był wakat. Tu już pensja była pewna, ale taka, że nie wystarczyłoby na comiesięczną ratę kredytu i na życie, a co dopiero mówić o budowaniu domu.
Chodziłem jak struty. Żona nie miała czasu mnie pocieszać, ani nawet dłużej ze mną porozmawiać, tak zajęta była małym Michasiem. Pewnego dnia wpadł do nas na obiad brat Joli ze swoją żoną. Robert z poważną miną poprosił mnie o chwilę rozmowy na osobności. Wiem, że byłem mu stawiany za wzór nawet przez jego własną żonę, że taki niby jestem robotny, że wspinam się po szczeblach kariery, a on był tylko monterem okien. Zawsze traktowałem go serdecznie, ale on w moim towarzystwie był lekko przygaszony, więc zdziwiłem się, że chciał ze mną porozmawiać. Wyszliśmy na balkon, bo Robert chciał zapalić.
– Słuchaj stary, wiem, że masz chwilowe problemy z pracą – zaczął nieśmiało. – Wiem też, że masz duże aspiracje i bogate doświadczenie, ale może zanim znajdziesz coś sensownego, chciałbyś popracować ze mną? Brakuje nam ludzi, dużo wyjechało za granicę.
– Ale Robert, ja się na tym kompletnie nie znam, chyba nie umiałbym tego robić – odparłem.
– Spoko, to nie jest trudne, na pewno szybko byś się nauczył – przekonywał.
– Poza tym kasa też nie jest taka zła, stanęlibyście trochę na nogi z Jolą... I co najważniejsze, mógłbyś zacząć od zaraz.
Okazało się, że płacili lepiej niż w bankach, w których oferowano mi zatrudnienie. Naradziłem się wieczorem z żoną. Powiedziała, żebym zrobił, jak uważam, nie naciskała mnie, ale przyznała się, że musiała ostatnio pożyczyć pieniądze od rodziców. To przeważyło szalę...
Schowałem garnitur do szafy i nazajutrz pojawiłem się w siedzibie firmy mojego szwagra. Przedstawił mnie zespołowi i sądziłem, że wezmą mnie na jakieś szkolenie, ale to nie był bank. Tutaj liczył się czas, a wszystkiego miałem nauczyć się w praktyce, ruszyliśmy więc na pierwsze zlecenie.
Pierwszy dzień był okropny, wszystko robiłem źle, krzywo, niedokładnie. Chłopaki mieli przeze mnie o wiele więcej pracy, ale nie dawali mi tego odczuć. Gdy wróciliśmy do firmy pod wieczór, miałem poprzecinane i obolałe ręce.
– Co tam nowy – zagadnął mnie Marek, który pracował tu najdłużej – to nie łatwy kawałek chleba, ale dasz radę, każdy miał ciężki pierwszy dzień, chociaż ja już swojego nie pamiętam – uśmiechnął się.
– Chodź z nami na piwo, pogadamy.
Chciałem odmówić, ale Robert przekonał mnie, żebym poszedł, bo chłopaki chcą mnie poznać. No to poszedłem. Wypiliśmy parę „pian”. Ten miły wieczór odbił mi się rano bólem głowy, ale do pracy jechałem już trochę lepiej nastawiony.
W końcu chyba złapałem swój rytm, chłopaki mnie chwalili, że robię postępy i faktycznie stawałem się biegły w majsterkowaniu, chociaż nigdy nie miałem talentów manualnych. Pracowałem tak dobre pół roku. W branży bankowej panował zastój, więc wciąż nie miałem żadnej propozycji.
Pewnego dnia dostaliśmy zlecenie na założenie okien w podmiejskiej willi. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, drzwi otworzyła nam ładna, zadbana kobieta po czterdziestce. Powiedziała, że mąż będzie za trzy godziny i spytała, czy damy radę do tego czasu skończyć, bo on wraca do domu bardzo zmęczony i hałas może wyprowadzić go z równowagi. Nie było szans, żebyśmy tak szybko wymienili wszystkie okna, ale obiecaliśmy, że będziemy pracować, jak najciszej się da. Ku naszemu zdziwieniu (i zdziwieniu małżonki) pan domu wrócił z pracy w doskonałym nastroju. Co więcej przywiózł ze sobą wnuki i zaczęli szaleć w ogródku. W pewnym momencie zorientowałem się, że ten mężczyzna to... mój były dyrektor! On z początku mnie nie poznał, tak zajęty był wnukami. W ogóle wydawał się innym człowiekiem niż ten, którego znałem. Wesoły, radosny, opowiadał kawały, zaproponował nam nawet poczęstunek. I wtedy właśnie mnie rozpoznał. Zrobił taką minę, jakby naprawdę i szczerze było mu głupio. Odwrócił się i poszedł do innego pokoju.
Dwie godziny później, gdy już kończyliśmy pracę, mój były dyrektor podszedł do mnie i zaprosił mnie do swojego gabinetu. Nie wiedziałem, czego chce, ale poszedłem za nim.
– Panie Piotrze – zaczął. – Przepraszam.
Zamurowało mnie.
– Domyślam się, jak mnie pan postrzega. Wiem, że pana żona była w ciąży. Wiedziałem o tym, gdy pana zwalniałem. Ech, chodzi o to, że wszystkim się wydaje, że taki poważny dyrektor sam podejmuje decyzje. To nie prawda. Panie Piotrze, robiłem to, co mi kazali w centrali. Przez te wszystkie lata nigdy nie protestowałem, bałem się wychylić, pewnie dlatego doszedłem tak wysoko. Jestem tylko trybikiem i strachliwym człowiekiem – opadł na krzesło z rezygnacją. – Mówię panu to wszystko, żeby mnie pan choć trochę zrozumiał. Zwyczajnie, po ludzku się bałem. Ja wiem, że był pan świetnym pracownikiem, ale zabrakło mi odwagi, żeby to powiedzieć prezesowi – widać było, że mówienie o tym przychodzi mu z trudem. – Jeszcze raz przepraszam – wyciągnął do mnie rękę. – Wybaczy mi pan?
Co miałem zrobić, podałem mu rękę, nawet trochę było mi go żal.
Parę miesięcy po tym zdarzeniu, odebrałem telefon.
– Dzień dobry – usłyszałem męski głos w słuchawce. – Dzwonię z… – tu wymienił nazwę nowego banku, którego reklamę widziałem w telewizji. – Chciałbym zaprosić pana na rozmowę kwalifikacyjną.
– Eee, ale ja nie składałem do państwa aplikacji – zdziwiłem się.
– Wiem, wiem, ale u nas oprócz aplikacji liczą się rekomendacje. Stawiamy na sprawdzonych, młodych fachowców, a pan dostał znakomite referencje od naszego nowego dyrektora – i tu wymienił nazwisko mojego byłego dyrektora.
Poszedłem na rozmowę, zostałem przyjęty, a praca i płaca mnie satysfakcjonowały. Wciąż nie mogę uwierzyć w swoje szczęście. A jednak, cuda się zdarzają!