- Krzyczała Pani kiedyś z radości?
Tak, jak zobaczyłam okładkę swojej pierwszej książki. Darłam się na całe gardło. Taka rozpierała mnie radość.
- I kiedy jeszcze?
Radość, ale bez krzyku – jak rodziłam Dorotę, córkę. To najprzyjemniejsza chwila w moim życiu.
- Jest Pani chyba jedyną kobietą, która sam akt porodu nazywa przyjemnym.
To było przeżycie mistyczne i przyjemne fizycznie. Wyzwolił się we mnie chyba jakiś naturalny narkotyk. Rodziłam w Libii, po łóżeczku córki chodziły 6-centymetrowe karaluchy, a ja ze stoickim spokojem strącałam je pstrykaniem na ziemię. Wcześniej nikt by mnie do tego nie zmusił.
- Gdy 6 lat temu Dorota rodziła, też była Pani taka dzielna?
Gdzie tam, strasznie się denerwowałam. Ale to też była niezwykła noc, oczekując na wnuka, po raz pierwszy od 20 lat szczerze porozmawiałam z byłym mężem i ojcem naszej córki. Wyjaśniliśmy sobie sprawy z przeszłości.
- Jaką jest Pani babcią?
Taką od kochania i rozpieszczania. Gdy córka była mała, nie istniała moda na bezgraniczne zachwycanie się dzieckiem. Teraz mogę sobie pofolgować. Mam najcudowniejszego wnuka pod słońcem. Gdy Antoś miał dwa lata, i był mniejszy od dalii w moim ogrodzie, mówił pełnymi zdaniami. Rozbawił wtedy całą rodzinę, kiedy przybiegł do mnie z tekstem: – Babuniu, babuniu, czy ty słyszałaś mój okropny krzyk rozpaczy, kiedy twój pies afgan skoczył mi na plecy i niechcący mnie podrapał?
- Rośnie mały literat. A Pani kiedy zorientowała się, że chwyci za pióro tak na poważnie?
Od zawsze wiedziałam, że będę pisać i od zawsze pisałam. Mam tony maszynopisów w swojej bibliotece.
- Zagląda Pani do nich?
Czasami. Z sentymentu. Dużo zapisków mam z okresu, gdy pracowałam jako salowa w szpitalu. Zbierałam punkty na medycynę.
Potem pojawiły się inne pomysły na życie i nie zostałam lekarzem.
- Było ciężko?
To był jeden z najtrudniejszych okresów, ale też jeden z najważniejszych. Zamieszkałam w szpitalu. Spałam tam, jadłam, nie wracałam do domu.
- Pewnie nie miała Pani świadomości, co Panią czeka.
Wiedziałam, że będę sprzątaczką, ale nie wiedziałam, że będę trupy wycinać z ubrań, zamykać oczy, wyjmować z żył wenflony, usuwać cewniki. Wiedziałam, że będę myć chorych, ale nie wiedziałam, że będę robić im zastrzyki. I zapisywałam to, co mnie wzruszało i poruszało. Potem nieraz do tego wracałam w książkach.
- Czego była Pani ciekawa?
Śmierci. Zmarło przy mnie 46 osób. Przy wielu z nich siedziałam, głaskałam po ręce, pocieszałam.
- Większość ludzi boi się tego tematu i przed nim ucieka.
Ależ ja też śmiertelnie się bałam, ale jak odczuwam przed czymś strach, to się do tego zbliżam. Jestem osobą strachliwą i muszę oswajać lęki, bo bym w ogóle nie mogła żyć.
- Od trzech lat dzieli Pani życie z partnerem, też artystą, fotografem Krzysztofem Jarczewskim? Tego strachu jest teraz pewnie mniej?
Bez wątpienia. Krzysztof zapewnia mi poczucie bezpieczeństwa. Przyznaję, to bardzo przyjemne. Wiem, że jeśli ktoś mnie zaczepi, to on nie pozwoli, żeby spotkała mnie krzywda. Siądzie za kierownicą, gdy w samochodzie znajdują się córka i wnuk. Choć bardzo dobrze prowadzę, to nie lubię sama wozić swoich bliskich. Albo w zoo, potrafi biegać za wnukiem przez trzy godziny, od klatki do klatki. Ja po 10 minutach dostaję zadyszki. Ale nade wszystko ma zdroworozsądkowe podejście do życia – jest wspaniale móc liczyć nie tylko na siebie.
- Jest Pani pełna takiej wewnętrznej radości? Jak to się robi?
Nie oglądam programów informacyjnych. Od razu jest lepiej.
- Jest Pani zadowolona z życia?
Miewam poczucie szczęścia często. Mnóstwo jest takich momentów. I nie wynikają z rzeczy ważnych. Albo coś zakwitnie, albo dwa dudki usiądą na płocie, albo na spacerze sarna zerwie mi się spod nóg. To są fajne rzeczy.
- A próbuje Pani robić takie remanenty, – co się udało, a co nie?
W każdą wigilię.
- Jakie są wyniki? Co uważa Pani za kluczowy moment w życiu?
Przełomowym momentem był rok 1987 i wykryty nowotwór. Rak był nieoperacyjny. Lekarze nie wróżyli długiego życia. Pomógł mi kolega lekarz. Uprosił profesora, aby zrobił operację placebo. Okazało się, że jednak można coś zdziałać. I żyję!
Drugi ważny moment przeżyłam, mając 40 lat. Musiałam kompletnie zmienić swoje życie. Wyprowadziłam się z Warszawy za mężem, a po rozwodzie zostałam bezdomna. I zaczynałam od nowa. Wybudowałam mój słynny 46-metrowy dom na wsi. Ale zaraz potem Pan Bóg mi to wynagrodził, bo zostałam pisarką.
- Po części tę historię zawarła Pani w powieści „Nigdy w życiu!”. Już dobrych kilka lat upłynęło od tego momentu.
Czas płynie coraz szybciej. Mój dziadziuś powiadał, że w młodości dni są krótkie, a lata długie. I dodawał: – Jak zobaczysz, że dni zaczynają być długie, a lata krótkie, to będzie znaczyło, że się starzejesz. Mnie teraz czas przelatuje błyskawicznie. Ale czuję się rewelacyjnie, mając 50 lat.
Rozmawiała Anna Stefopulos