Astrologiczny bliźniak

Zbieżność dat i zdarzeń w życiorysie moim i Iana była wprost zadziwiająca. Musiałem przyjąć ten fakt do wiadomości.
/ 29.06.2007 12:07
Odkąd pamiętam podchodziłem do życia bardzo racjonalnie. Nie wierzyłem w żadne przepowiednie ani duchy. Aż do czasu tej historii... Zbieżność dat i zdarzeń w życiorysie moim i Iana była wprost zadziwiająca. Musiałem przyjąć ten fakt do wiadomości.




Kochanie, nie martw się, wszystko będzie dobrze – mówi moja żona, kochana, śliczna Anna. Przytula się do mnie mocno i w takich chwilach naprawdę wierzę, że wszystko się ułoży. Ale kiedy już zaśnie, wstaję z łóżka, podchodzę do okna i wpatruję się tępo w czarną otchłań nocy. Dlaczego ja? Dlaczego właśnie mnie to spotkało? Pytania do Pana Boga pozostają bez odpowiedzi. Nie użalam się nad sobą, jestem twardym facetem, a jednak się boję. Nawet nie o siebie. W pokoju obok śpi, cichutko posapując, roczna Kasia, w drugim pięcioletni Pawełek. Mam dobrą ciekawą pracę – jestem geodetą, wspaniałą rodzinę, przestronne jasne mieszkanie. Kiedy tak wszystko w życiu idzie jak po maśle, tracisz instynkt, myślisz – tak właśnie jest mi pisane, tak będzie zawsze. I wtedy nagle dostajesz obuchem w głowę, musisz się podnieść i coś z tym zrobić. W moim przypadku wszystko rozegrało się w ciągu dwóch tygodni. Najpierw gorączka, nieustające krwawienia przy goleniu, dziwna słabość.
– To tylko zwykła infekcja, Aniu – mówiłem, kiedy żona wyganiała mnie do lekarza. W końcu jednak poszedłem. Jedno badanie, drugie, potem dodatkowe badanie krwi. Wreszcie wyniki.
– Analiza krwi wykazała obecność komórek nowotworowych – powiedział lekarz rzeczowo – Powtórzymy badanie, ale jeśli wyniki się potwierdzą, trzeba będzie zrobić punkcję.
Wyniki się potwierdziły. Diagnoza – ostra białaczka szpikowa. Nie myślałem o tym, co będzie ze mną. Myślałem, jak powiedzieć to Ani.
– Tatusiu, dlaczego ogoliłeś głowę? – Pawełek jest bardzo dociekliwy.
– Nie ogoliłem synku, włosy same mi wypadły z powodu choroby. Ale nie martw się, niedługo odrosną.
– I wtedy znowu będziemy chodzili razem na mecze?
Mam nadzieję. Piłka nożna jest moją pasją. Do czasu choroby grałem amatorsko w czwartoligowej warszawskiej drużynie. Od niedawna zacząłem zabierać synka na mecze, ale teraz nie mam za wiele siły. Jestem po chemioterapii. Ta pierwsza przyniosła efekty. Wszedłem w okres remisji (to taki czas, kiedy znikają objawy choroby). Ale po pół roku choroba zaatakowała ze zdwojoną siłą. Lekarze podjęli decyzję o przeszczepie szpiku kostnego. Szpik Anny i innych osób z rodziny nie nadaje się – nie ma zgodności tkankowej. Muszę czekać na dawcę.
Niby zachowujemy się jak zwykle, ale wyczuwa się napięcie. Mijają dni, miesiące. Wreszcie wiadomość – jest dawca! Za granicą. Chciałbym to mieć już za sobą, ale trzeba poczekać na drugą remisję – tylko w tym czasie może się odbyć przeszczep. Czekamy...

Myślałem o człowieku, który oddał mi szpik
To wszystko wydarzyło się pięć lat temu. Przeszczep się przyjął i powoli zacząłem wracać do normalnego życia. Ale wciąż i to z czasem coraz częściej myślałem o człowieku, który podarował mi życie. Kim jest? Co robi? Jak wygląda? Chciałbym mu podziękować...
– Widzę, że nie daje ci to spokoju. Spróbuję się dowiedzieć – powiedziała pewnego dnia Ania.
– Ale jak? Nie sądzę, żeby było to możliwe. Może sobie na przykład zastrzegł anonimowość. A może w ogóle w banku dawców nie dają adresów tych ludzi?
– Zobaczymy – rzuciła tylko, a już następnego dnia, kiedy tylko wróciłem do domu, usłyszałem jej krzyk:
– Janek, mam! Mam adres!
Okazało się, że mój dobroczyńca mieszka w Irlandii w Dublinie, ma, tak jak ja, 35 lat i nazywa się Ian K.
– Popatrz tylko, jaki zbieg okoliczności, ten sam wiek i nawet imię podobne, właściwie to samo – zdziwiłem się.
Ale to był tylko początek niespodzianek. Wieczorem usiedliśmy oboje z Anią i napisaliśmy piękny list z podziękowaniami. Nie oczekiwaliśmy żadnej odpowiedzi. W końcu naruszyliśmy w pewien sposób spokój tego człowieka. Chciałem tylko, by wiedział, że w dalekiej Polsce jest ktoś, kto jego wspaniałemu darowi zawdzięcza życie. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy w odpowiedzi nadszedł bardzo długi radosny list. Ian podkreślał, jak bardzo ucieszyła go wiadomość ode mnie, bo potwierdziła, że podjął słuszną decyzję o oddaniu swojego szpiku. Pisał, jak bardzo jest z tego powodu szczęśliwy. No i parę słów o sobie. Te informacje z początku przyjąłem normalnie. Dopiero Ania zwróciła moją uwagę na kolejne zbiegi okoliczności.

– No spójrz, jego żona ma na imię Anne, tak jak ja, mają dwójkę dzieci w tym samym wieku, co nasze. I jeszcze te ich imiona – Kate i Paul. Sam powiedz, czy to nie dziwne.
Faktycznie dużo było tych zbiegów okoliczności. No, ale nie dajmy się zwariować, żyjemy w XXI wieku! Poza tym zawsze bardzo racjonalnie podchodziłem do życia, więc delikatnie próbowałem ostudzić emocje Ani. Ale ona nie dawała za wygraną, koniecznie chcąc rozwikłać tę, jej zdaniem, niezwykłą zagadkę. W następnym liście do Iana zadałem mu dla świętego spokoju pytanie o zawód, tak jak mnie prosiła Anna, ale już na pytanie o datę urodzin nie przystałem.
– Kochanie, nie możemy tak nagabywać obcego człowieka, który zrobił dla nas tyle dobrego. To nietaktowne – przekonywałem.
Trochę mina mi zrzedła, gdy Ian odpisał, że... jest geodetą. W końcu jednak i tak uznałem, że to tylko przypadek. Ale Anna wiedziała swoje.
– Jesteście astrologicznymi bliźniakami, czyli takimi, których łączy podobieństwo zdarzeń w życiu, a czasem i więcej spraw. Wiem, bo kiedyś czytałam o tym w gazecie.

Ze zdjęcia patrzyła na mnie moja twarz...
Jeszcze parę razy wymieniliśmy się z Ianem listami i okazjonalnymi kartkami. I pewnie ta nasza znajomość tak właśnie by wyglądała, gdyby nie delegacja Anny. Jest asystentką dyrektora w filii sporej firmy budowlanej i dyrektor oznajmił jej, że w przyszłym miesiącu pojadą w parę osób na rozmowy z kontrahentem do Dublina.
– Będzie trochę czasu na zwiedzanie. I, słuchaj, może poznam tego Iana. Myślisz, że wypada wpaść do niego?
– No nie wiem, chyba jednak nie.
– Już wiem – nie rezygnowała moja żona – Jest jeszcze trochę czasu. Napiszę w liście, że będę w Dublinie przez parę dni i zobaczymy jak zareaguje.
Jak powiedziała, tak zrobiła. Ian odpowiedział niemal natychmiast, że oboje z żoną serdecznie zapraszają i jeśli tylko Anna będzie miała wolną chwilkę, koniecznie musi do nich wpaść.
Pojechała parę tygodni później. Przysłała mi SMS-a, że wybiera się do Iana. Ale kiedy wieczorem zadzwoniłem do niej na komórkę powiedziała:
– Nie będę ci nic opowiadać. Zobaczysz sam na własne oczy.
Pierwsze, co zrobiła po powrocie, to wyjęła z torby zdjęcie i podsunęła mi pod nos. Na zdjęciu była... moja twarz. No prawie moja, w każdym razie bardzo, bardzo podobna.
– To jest właśnie Ian. I co teraz powiesz, niedowiarku?
Ano nic nie miałem do powiedzenia. Musiałem fakty przyjąć do wiadomości. Anna spędziła z rodziną Iana dwa dni. To dość, by się o nich sporo dowiedzieć. Okazało się, że on tak jak ja gra amatorsko w piłkę, kocha góry, nie znosi szpinaku. Moja żona zadbała także o sprawdzenie różnych dat z naszych życiorysów. No, może nie wszystkie były identyczne, ale na przykład obaj mieliśmy kontuzję kolana w tym samym roku, żeniliśmy się także w tym samym. No i data urodzenia: 19 stycznia 1972 rok, godzina 6:15. Dokładnie co do minuty!
Tak się zaczęła moja wielka przyjaźń z Ianem. Odwiedzamy się kilka razy do roku, często też z całymi rodzinami wspólnie spędzamy wakacje. Rzeczywiście jesteśmy bardzo do siebie podobni, i to nie tylko fizycznie. Nawet w naszych żonach można dopatrzeć się wzajemnego podobieństwa. Kiedy czasem znowu dziękuję mu za życie żartuje:
– Bez przesady, zrobiłem to w swoim interesie. Przecież, gdybyś umarł, ja musiałbym umrzeć w tym samym dniu i o tej samej godzinie.
Kto wie, czy Ian nie mówi prawdy...

Jan M., 35 lat, geodeta