Tytułowy przedmiot jest w spektaklu symbolem zniewolenia współczesnego człowieka przez jego uzależnienia, autorytety, miłość, religię. Bartosz Porczyk wykorzystuje piosenki z wielu gatunków muzycznych, od różnorodnych wykonawców (od Myslovitz, Łonę poprzez Lady Pank i Maanam po Marylę Rodowicz w znakomitych aranżacjach Łukasza Damrycha), a jego śpiewanie przyprawia o gęsią skórkę. Monologi aktorskie pomagają mu połączyć utwory w spójną całość i tym sposobem opowiedzieć logiczną, zajmującą, miejscami groteskowo śmieszną, a chwilami tragiczną historię.
Tekst monodramu, czyli połączenie różnych utworów muzyczno-literackich, jak i autorskich Porczyka i Korczakowskiej, jest superinteligentny i bardzo błyskotliwy. Aktor przykuwa uwagę powielając swoją postać w wysokich lustrach, absorbuje, szokuje, wzrusza. Nigdy nie jest jednowymiarowy.
W jednej z odsłon to rozintelektualizowany Włamywacz - robi ludziom rewolucję w umysłach, w innej - Pan Maksimum - pracoholik, jest chodzącym zuniformizowanym cyborgiem, dla którego praca stanowi najwyższą wartość. Jego Januszek to kapitalna zabawa konwencjami i emocjami widza - jest nieśmiały, nieudolny, przeraźliwie przejmujący, z komizmu przechodzi w absolutny smutek.
Staje się niestroniącym od polityki księdzem Henrykiem, który wygłasza obrazoburcze kazania (na podstawie tekstów Rolada Barthesa) o befsztyku i frytce, filarach Czwartej Rzezi Pospolitej. Z kolei jako Margaret jest supererotyczny, ale i superdramatyczny. Jego bohaterka wydaje się być głupiutką, ale bardzo doświadczoną przez los. To pozornie ordynarna prostytutka, "Królowa chodnika", która jednak nosi w sobie wielką tragedię i potrafi przyznać się do tego, ze wszyscy jesteśmy łatwopalni.
Jest rozmetaforyzowany: „tragiczny we wnętrzu swoim, na zewnątrz jesteś tylko śmieszny” – mówi. Bezustannie hipnotyzuje, absorbuje, szokuje, wzrusza. „Chcę się zastanawiać, kim naprawdę jesteś, ale i tak to akceptować” – miłość w ustach Porczyka, kreowana między innymi na podstawie tekstów Sarah Kane, nigdy nie jest słodka, ale zawsze piękna do bólu.
Śpiewając finałowy, tytułowy utwór, bohater uświadamia sobie, jak bardzo jest zależny od otoczenia, chce się tego uzależnienia pozbyć, jednak - jest tylko człowiekiem. Zrzuca wszystkie maski, ale zawsze pozostaje ograniczony przez którąś ze smyczy. Spektakl jest genialnie poprowadzony i równie kapitalnie zagrany, daje jasny, uniwersalny przekaz i nie ma żadnych uchybień. Porczyk ma w sobie energię bomby atomowej i nieokreśloną, gigantyczną gamę emocji. Oklaski na stojąco, czapki z głów. Bezapelacyjnie, do samego końca - dopóki tytuł nie zejdzie z afisza, a miejmy nadzieję, że nastąpi to nieprędko.
fot. Bartosz Maz dla Teatru Polskiego
Marta Kaprzyk