Tybetański termin bar-do oznacza sferę znajdującą się między dwoma stanami. Rejon bycia pomiędzy dwiema określonymi formami. Między iluzją i rzeczywistością. Życiem i śmiercią – czytamy w materiałach Teatru. Tybetańska Księga Umarłych jest buddyjskim tekstem odczytywanym zmarłemu, opisującym proces umierania i pośmiertne stany umysłu. Oglądając spektakl widzimy jednak, że reżyser, chcący przekazać nam te treści, sam zatraca się w transcendencji i prezentuje spektakl tak głęboko metafizyczny, że aż męczący.
Na scenie stoi łóżko z umierającym człowiekiem, światła rażą widzów po oczach, zimno-żółty kolor wywołuje niepokój, grozę. Mężczyzna (WRR - Krzysztof Zarzecki) stojący przy chorym jest mentorem, guru, jedynym bogiem, traktuje ludzi jak marionetki, każąc im balansować na granicy śmierci i zmartwychwstania. "W obliczu śmierci umysł napełniam miłością" - mówi. Robi pranie mózgu swoim podopiecznym, opowiada o podstawowych prawdach życia, o ludzkiej komunikacji. Mówi, że żyjemy tylko symbolicznie, a życie składa się z serii mechanicznych procesów. oprócz niepokoju, w powietrzu unosi się prawie namacalna depresja, aż chciałoby się ją zdmuchnąć jak kurz z dawno nie sprzątanego regału.
Powstawanie otumanionych przypomina raczej agonię niż powrót do życia. Przemiana jest możliwa, trzeba jednak poddać ludzi testom. Rozpoczyna się elegia o bieganiu boso, ubrani w sino-szare barwy niczym zjawy pędzą otępiali w kółko z irytującym tupaniem, a my nie widzimy żadnych konkretnych efektów. WRR zakrywa im oczy czarną szarfą, każe im na siebie wpadać, ufać instynktom, a widz nie może oprzeć się wrażeniu, że pod maską oryginalności kryje się seria utartych schematów. Na scenie wyglądającej jak sala szpitalna rozpoczyna się też dyskurs między aktorem a publicznością, o gotowości do życia z kobietą, do powrotu do przerwanej roli.
Najjaśniej święcącym promieniem tego spektaklu jest Pielęgniarka (Halina Rasiakówna), kokietka, żona porzucająca męża, która wygląda jak Helena Trojańska, kradnie dla siebie całą scenę i większość pozytywnych emocji. Moment jej tańca z Mężczyzną (Wojciech Ziemiański) jest piękny, poruszający, słodko-gorzki niczym miłość z "Casablanki".
Przez pierwszą część spektaklu czułam się dość zagubiona nie wiedząc, czy wciąż mam do czynienia z teatrem dramatycznym, agonalną pantomimą czy nieudolnym układem tanecznym. Ostatnia część zrobiona jest w stylu dyskotekowego pop-erotyku, krzykliwego czyśćca, bardzo psychodeliczna i nieoczywista, jawnie skandalizująca z sofą w kształcie ust jak słynny mebel Salvadora Dali do pokoju Mae West. Jednak ostre dźwięki, sekwencje kamery, nieźli Adam Szczyszczaj i Rafał Kronenberger oraz kolorowe przebrania spowodowały, że zachciałam aż głośno klasnąć – ta niespodziewana zmiana klimatu spektaklu jest dla mnie jego najmocniejszą stroną, chociaż, przyznaję – w kwestii zrozumienia przekazu nie tylko niewiele wnosi, przeciwnie. Komplikuje znacznie bardziej.
Krzysztof Garbaczewski powiedział kiedyś, że robi spektakle przede wszystkim dla siebie. Widać, że twórca próbuje osiągnąć swój niepowtarzalny styl, jednak porównując "Nirvanę" na przykład z wcześniejszym "Chórem Sportowym" nie można się oprzeć wrażeniu, że jest on pretensjonalny i przekombinowany. Tak, jakby reżyser testował, jak daleko może się jeszcze posunąć i w którym momencie widzowie powiedzą głośne "dosyć". Szkoda, bo wydaje mi się, że Garbaczewski ma potencjał do zrobienia spektaklu, który nas zaskoczy poprzez swoją siłę wyrazu a nie to, że po raz kolejny nie będziemy mogli go w pełni zrozumieć.
Marta Kaprzyk
- „Nirvana”
reż. Krzysztof Garbaczewski,
Teatr Polski we Wrocławiu
Zdjęcia: Teatr Polski we Wrocławiu