Zostaliśmy oszukani. No bo jak poczują się, słuchając nowej płyty Islandki, ci wszyscy, którzy uwierzyli w doniesienia o tym, jak to Björk robi bardziej popowy album z producentem gwiazd Timbalandem? Poczują się z grubsza tak, jakby ktoś obiecał im lody, a wywiózł na lodowiec. Bo Björk plemienny, rytmiczny styl Timbalanda doprowadza do skrajności i kontrastuje z elegijnie grającą sekcją dętą. Mamy więc rytmikę o sile wstrząsów tektonicznych, a obok harmonie rodem z muzyki współczesnej plus dziwne syreny okrętów przypominające klimatem filmowy album "Drawing Restraint 9". Owszem, po wyjątkowo – nawet jak na Björk – ekscentrycznej płycie "Medulla" mamy pewne uproszczenie pomysłów, powrót do form mniej złożonych, bardziej podstawowych.
Ale nie łudźmy się – promujący płytę i otwierający ją utwór "Earth Intruders" to rzecz zdecydowanie najłatwiejsza w całym zestawie.
Kolejny mit dotyczy przydatności "Volty" do tańca. Owszem, gościnnie zatrudniony perkusista Brian Chippendale – miłośnikom rockowej alternatywy znany ze świetnej grupy Lightning Bolt – młóci tu w bębny z energią rozkręconego soundsystemu z małego klubu tanecznego. Tyle że w jego grze za wiele jest plemiennej siermięgi i surowości, by tańczyli do tego w dyskotece w Manieczkach. Muzycy z Konono No. 1, świetnej formacji z Kongo, dodają gdzieniegdzie swoje przedziwne instrumentarium perkusyjne, są też rytmy elektroniczne (znów Mark Bell z LFO, stały współpracownik Björk), a w delikatnych momentach pojawia się grający na korze (afrykański odpowiednik harfy) Toumani Diabaté. Jak zwykle pod względem doboru gości Björk wykazuje się najwyższym możliwym wyczuciem.
Jedyne, co odrobinę rozczarowuje, to jej dwa duety z Antonym. W artystycznym sensie to jak w matematyce dodawanie dwóch nieskończoności – obie osobowości są tak wielkie, że z ich zsumowania już nic więcej nie wyniknie. I choć dla wielu osób ta współpraca będzie bodźcem do zakupu płyty, uprzejmie donoszę: osobno są równie, a może i bardziej ciekawi.
Całość jak zwykle przeznaczona jest dla tych, którzy w muzyce wolą podróż niż sam fakt dotarcia do celu, którzy wolą poznawać nowe, niż hołdować wciąż temu samemu. Nie ma chyba na współczesnej scenie muzycznej osoby, która odgrywałaby tak wspaniale rolę przewodnika po nowych brzmieniach i egzotycznych stylistykach dla tych, którzy nie chcą zapuszczać się zbyt daleko od głównego nurtu muzyki pop. Trudno też znaleźć postać, która potrafiłaby co rusz wymyślać swój styl od nowa i dokonywać każdorazowo wolty, bo ta z tytułu nowej płyty to przecież tylko jedna z wielu w jej długiej karierze. Nie najlepsza, ale z całą pewnością warta uwagi.
Bartek Chaciński/ Przekrój
Björk "Volta", One Little Indian, 48’58’’, 26 zł (polska cena)