W całej tej kontrowersyjnej otoczce nie dopatrzono się dotąd na szczęście śladu fikcji. Poza tym M.I.A. odnosi od dawna spore sukcesy jako artystka wizualna, a jej świetnie przyjmowana muzyka z pewnością ma charakter. To hip-hop odarty do kości – ciężkich, plemiennych rytmów, które wzbogacają pojedyncze bliskowschodnie ozdobniki, a uzupełnia agresywna, denerwująca wręcz maniera wokalna. „Arular” zebrał entuzjastyczne recenzje w Anglii, ale globalnej kariery artystce nie przyniósł, może dlatego, że nie dostała wizy do Stanów Zjednoczonych, a tylko sława w tym kraju przynosi raperom realne pieniądze i sprzedaż.
"Kala" może być przełomowa – jako album bardziej przekonujący muzycznie niż debiut i wsparty udziałem modnego amerykańskiego producenta Timbalanda. Teraz kontrowersje będzie wzbudzać linijka: "Zabierz mnie ze sobą na trasę zagłady/Zabierz mnie ze sobą do Darfuru". Śpiewana – dodajmy – do wtóru naiwnej dyskotekowej przeróbki szlagieru filmowego z Bollywood "Jimmy".
W tekstach mamy jeszcze więcej uproszczeń i haseł niż na "Arular". W nagraniu "20 Dollars" M.I.A. pyta: "Czy wiesz, ile kosztuje kałasznikow w Afryce/Czy 20 dolarów dla ciebie coś znaczy?". W singlowym "Boyz" powtarza jak wyliczankę refren: "Jak wielu ubogim chłopcom odbija/Jak wielu jest niespokojnych/Jak wielu wpada w agresję/Jak wielu wszczyna wojny". Jest kolorowo, przebojowo i lekko. Za lekko. Można wybaczyć płycizny raperom, którzy całą energię wkładają w konstruowanie rymów o złotych łańcuchach, ale gdy ktoś ma się za rzecznika Trzeciego Świata, opowiada o wojnach i ubóstwie, to oczekiwalibyśmy czegoś głębszego.
Bartek Chaciński/ Przekrój
M.I.A., "Kala", XL Recordings, 47’32”, 59,90 zł