Teksty są największym pozytywnym zaskoczeniem na tym albumie. Słowa wciąż gorzko autotematyczne, ale dziś już nie tak skrajnie osobiste. Dużo tu opowiadania historii (świetny refren z internetowym romansem w roli głównej: „On – dziki wąs, metr osiemdziesiąt cztery; Ona – J. Lo, jego doping jak steryd”), częściej z perspektywy spostrzegawczego obserwatora, rzadziej świadomego uczestnika.
Sposób podania tekstów to też niespodzianka. Leniwe „bla bla bla” efektownie przeszło w „bla bla bla” z poważnym ADHD, dostajemy rap stanowczy, momentami agresywny. „Piątek 13” to rzecz – w przeciwieństwie do tego, co pamiętamy z wydawnictw poprzednich – bogato mówiona. Bynajmniej nie przegadana.
Naddatkom tekstowym towarzyszy muzyczny minimalizm. Odpowiedzialny za brzmienie 25-letni Emade po raz kolejny potwierdza swoją klasę. I to bez widowiskowych trików. Muzycznie kolejny wspólny materiał braci Waglewskich nabrał ciężaru, wyrazistości, obrósł w kanty, ale bez przesady. I znów: stylowa, wielkomiejska produkcja, która – co typowe dla krajowych projektów – nie pozostaje pół kroku za światowymi trendami, lecz swobodnie się w nie wpisuje. O ile Emade wpisuje się w kontekst globalny, o tyle Fisz rozwiązuje sprawę lokalnie.
„Piątek 13” pokazuje drogę, jaką przeszedł starszy z braci (dziś lat 28). Kiedyś hip-hop był dla niego wyłącznie impulsem do poszukiwań, do fascynacji nowym jazzem i elektroniką, dziś jest tych poszukiwań efektem. Teraz, wciąż pełen dystansu, wolny od niezdrowych zależności rodzimej sceny hiphopowej, zyskuje świeże spojrzenie prawie debiutanta.
Polski hip-hop potrzebował takiej płyty. Z czystym sumieniem można powtarzać za autorem: „Wiwat pan F., nie Marcinkiewicz premier”. Fisz, pierwszy introwertyk okołohiphopowego przedziału, z premedytacją pakuje się z powrotem do stereotypowego świata rapowej kultury. Świata ulicy, twardych chłopaków i zepsutych dziewczyn. A to sztuka wrócić na osiedle i nie zginąć.
Angelika Kucińska/ Przekrój
Fisz Emade, „Piątek 13”